sobota, 24 grudnia 2011

eat, drink & be merry!

Jeszcze tylko jeden zapomniany prezent, zrobić krem do tortu i paznokcie, przelecieć podłogę, uprasować obrus i świętujmy, lalala!

Ja już dostałam swój pierwszy prezent świąteczny i powiem Wam, ze najwyraźniej byłam w tym roku bardzo, BARDZO grzeczna. Kto by pomyślał.

A Wy?

czwartek, 22 grudnia 2011

być kiciusiem

Robotem wielofunkcyjnym takim, żeby nie było.

Z misetoł end łajn to u mnie na razie głównie łajn. Chociaż nie powiem, drzewo jest, stoi obok kanapy i bawi koty. Taka raczej gabarytowa zabawka, ale ostatecznie może być. Lampeczek nie odważyłam się jeszcze zawiesić, gdyż obawiam się pożaru w wyniku wywrócenia całej aranżacji i dokonania spięcia w instalacji elektrycznej w wykonaniu kochanych sierściuchów pod nieobecność dorosłych na chacie. Ale tak też jest ładnie.

Ponadto sypiam cztery godziny na dobę oraz wykonuję rozmaite akrobacje kuchenne, bo kto powiedział, ze nie da się wyprawić uroczystej wieczerzy wigilijnej bez akompaniamentu dwunastu dziewek kuchennych, robotnych? A jakże.

Oraz w tak zwanym międzyczasie (między kapustą a konkolem - ha, nauczyłam się nowego słowa!) popełniam dobre uczynki zupełnie bezinteresownie, wszak święta to czas magiczny, czyż nie? Na przykład przedwczoraj znalazłam nowy dom takiej jednej czarnej przybłedzie, co mi zamieszkała na klatce schodowej. Uprzejmie proszę mi zapisać po stronie "nie gotować w smole".

O, to już moja stacja, lecę. Jak byśmy się nie słyszeli, to wesołych!

piątek, 2 grudnia 2011

matrix

Listopad minął mi pod znakiem dzikiego zapierdolu. Nie wiem, podobno byłam na jakims urlopie, gdzieś pływałam w jakimś basenie i piłam drinki, ale nie pamiętam, nic nie pamiętam. Naprawdę to ja byłam? Niemożliwe.

Teraz codziennie rano wita mnie drużyna konduktorska, a potem jest już tylko ciekawiej. Gdyby doba miała 42 godziny, to i tak zabrakłoby tej ósmej godziny snu. Zawsze jej, suki, brakuje.

W międzyczasie pomalowałam sobie włosy w niewidzialne pasemka i paznokcie na bardzo widoczny kolor oberżyny, dostałam zaległy prezent urodzinowy od MwcaleniejestemtakapewnaczyNbotoniebyłajpadM, Podwieczór wyrósł nam na pełnowymiarowego kocura, poleciałam na Podkarpacie i o dziwo! wróciłam, ktoś się okazał skurwysynem najczystszej maści grzebiąc ostatecznie moją naiwną wiarę, że może to jednak JEST jakieś kosmiczne nieporozumienie, ktoś sie zakochał, ktoś się urodził, a ktoś inny urodzi się lada moment. Ponadto podobno mamy grudzień. Czyli święta. Czyli jak co roku jestem w czarnej dupie prezentowej i najchętniej zapadłabym w sen zimowy, ale pewnie jak co roku odjebie mi w okolicach dwudziestego i przepuszczę ze dwie wypłaty (nie moje, jego ofkors) na gipsowe aniołki i nabłyszczane girlandy, a następnie wykonam karczemną awanturę, ze koniec choinki jest krzywy. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. A potem będzie nowy rok i będę jeszcze starsza, o ile to w ogóle możliwe.

A jakby tak pierdolnąć to wszystko i wyjechać w cholerę na drugi koniec świata? Proszę?

poniedziałek, 14 listopada 2011

same, same, but different


Głowa mnie boli z zimna. Wszystko fajnie, kotów głaskanie, na kanapie leżenie i z przyjaciółmi widzenie, ale dlaczego koniecznie w temperaturze ujemnej?

W domu wszystko po staremu, nawet remont, który miał być się prawie kończyć – po staremu, chyba po to żebyśmy nie czuli się jakoś bardzo wyobcowani po powrocie. Że niby tak kojąco zobaczyć po powrocie, że nic się nie zmieniło, swojsko tak.

Ponadto w pociągu wysiadło ogrzewanie (też po staremu), kozaki nie chciały mi się dopiąć na łydce (z japonkami jakoś nie miałam tego problemu), mam przesuszone dłonie i ochotę na daiquiri o smaku mango, ewentualnie porządne mojito – jakoś tak łyso śniadanie o suchym pysku jeść. A w ogóle to u mnie jest już 18:30 i zupełnie nie rozumiem, dlaczego a) nie jest ciemno, b) nie jestem pijana.

Dziwnie jakoś.

piątek, 4 listopada 2011

nirvana

Gdybyście kiedyś zastanawiali się, czy warto przelecieć pół świata, wstać o piątej rano i spędzić cały dzień w podróży po bezdrożach, żeby leżeć w listopadzie na plaży pod palmą z drinkiem w ręku, to po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że owszem, warto.

Nie wiem tylko, czy iść na masaż teraz, czy może jeszcze poleżeć. Chyba poleżę, masaż nie zając, nie?

środa, 26 października 2011

30h

I będę mieć w dupie, że zimno, że pada, że kozaki i rękawiczka się znów zapodziała, że wyglądam grubo w płaszczu, że tramwaj nie przyjechał, że tusz się rozmazał, że spóźniłam się znowu na najważniejsze_spotkanie_na_świecie_w_tym_tygodniu, że tabelka nie uzupełniona, że update nie wysłany, że skrzynka przepełniona, że telefon dzwoni bez przerwy, że na lancz znów to samo i dlaczego tak drogo, że nie mam pieniędzy, że nie mam torebki, która pasuje mi jednocześnie do płaszcza i kozaków, że kabel za krótki, że kawa za słaba, że nie mam czasu na manikir, że dwa awiza, że wymagania, że oczekiwania, że zawsze mało, że mi się tabelka nie sumuje, że dlaczego tak wcześnie, że dlaczego tak późno, że dlaczego tak, że znów ten pociąg, że tłok i że nuda, że nie lubię sama spać, że internet się rwie, że nie ma nowego hausa i że big bang jakiś coraz słabszy, że kiedy wreszcie pójdę na fitnes, że jestem gruba, że jestem blada, że nie mam co na siebie włożyć, że nie mam czasu na seks, że powinnam czasem coś ugotować, że nie ma w domu czekolady, że znów się upiłam na smutno, że nie mogę zasnąć,  że nie mam siły, że zapomniałam ładowarki, że milion pińcet nieodebranych, że szef, że szef szefa, że szef szefa szefa, że po ile ten cement, że drewno dębowe pali się dłużej, że druga taryfa, że vat, że bałagan jak zwykle, że zasypiam na stojąco, że spłata karty kredytowej i że nie wiem, gdzie do cholery jest ta karta, że franek, że euro, że upiecz pierniki na święta, że dlaczego tak późno wracasz, że proszę bilety do kontroli, że jak to wszystko ogarnąć, kto robi pierogi i co w prezencie, że jestem stara i nie mam rzęs, chociaż za nie zapłaciłam, że bez sensu to wszystko, że kiedy ostatnio piłam do rana, że może by się w końcu ustatkować, że notariusz, czy do Londka, czy nas nie stać, kiedy pranie i kto je powiesi, że kontrola u weterynarza i że od miesiąca zapominam o codziennych lekach, że jestem stara i zaraz umrę, abo co gorsza, że zmarszczki, kiedy botox i za ile, przyznawać się czy nie, że mi smutno, czy to warto, że nie widziałam się z nim od niedzieli i zdycham z tęsknoty, że to nie tak miało być, że bez sensu.

A nawet 29,5h. W du-pie.

wtorek, 25 października 2011

przerwa technologiczna

Bilans pracy vs. całej reszty życia w ciągu ostatnich dwóch dób wyniósł właśnie 24/19 i osiąga punkt krytyczny. Zaczynam mieć wszystko w dÓBie. Cyferki skaczą mi przed oczami, faktury i kształty mieszają się w jeden wielki kolorowy maziaj, tabelki wychodzą z ram ekranu i oplatają mnie długimi kolumnami, a komputer radośnie restartuje się bez ostrzeżenia średnio co kwadrans, skutkiem czego moi nowi koledzy zostali dziś brutalnie uświadomieni w kwestii mojej znajomości słownika branżowego. Jeśli mieli jakieś złudzenia, to ostatecznie zostali z nich odarci i już jestem swoja. Cóż, najwyższy czas.

Ale są plusy dodatnie - bo przecież mogłam mieć dziateczki, co wyglądałyby mnie ciemną nocą płacząc głodne na deszczu, prawda? A tak luzik, mogę tu siedzieć choćby i do północy.

poniedziałek, 24 października 2011

this pedestal is high and I'm afraid of heights


Bądź na czas, bądź na bieżąco, bądź gotowa, nie spóźniaj się, o niczym nie zapomnij. Wstań wcześniej, wyśpij się, zjedz śniadanie, nałóż makijaż, nałóż szpilki, noś ciepłe buty, wyjdź przed czasem. Wyglądaj nienagannie, nie trać czasu, nie trać pieniędzy, miej pod kontrolą, uśmiechaj się.
Bądź rzeczowa, bądź elastyczna, bądź uporządkowana, bądź świadoma, sprawdź dwa razy, miej odpowiedź, miej alternatywę. Nie zostawiaj przypadkowi, przemyśl dwa razy, zapytaj, dostań odpowiedź, porównaj, przelicz. Wyprzedzaj pytania, nie pozwól im czekać, wykazuj inicjatywę, odgaduj nastroje, nie okazuj emocji. Jedź, spotkaj się, oczaruj, podpisz, załatw. Bądź wypoczęta, bądź wysportowana, bądź w formie, pracuj wydajniej. Zjedz w biegu, nie jedz w biegu, udzielaj się towarzysko, nie mów przy jedzeniu. Zostań dłużej, nie zostawaj za długo, dawaj z siebie wszystko, miej siłę na więcej.

Utrzymuj balans, nie trać równowagi, nie zgub siebie. Wyjdź o czasie, zamknij drzwi, wymaż z pamięci, bądź dostępna, nie bądź w zasięgu, śledź zmiany, nie rozpraszaj się, nie myśl, nie przestawaj myśleć. Daj z siebie wszystko, skup się na ważnym, bądź tu i teraz, zapomnij, pamiętaj. Nie śpij, nie idź na skróty, nie używaj półproduktów, nie daj się zastąpić. Śmiej się, ripostuj, błyszcz, czaruj, pij wino, trać zmysły, nie trać zmysłów. Nie miej sobie nic do zarzucenia. Bądź bardziej, bądź więcej, bądź lepiej, bądź.

Nie daj się zwariować.

wtorek, 18 października 2011

ciągle pada

Postanowiłam, że będę gruba i szczęśliwa. Pewnie, że wolałabym być chuda i nieszczęśliwa, ale nie ma tak, żebyśmy mogli mieć w życiu wszystko. Postanowienie przypieczętowałam ciastkiem czekoladowym, bo co jak co, ale czekolada jest odpowiedzią na wszystko. Czekoladzie mówię gromkie TAK! zawsze i wszędzie.  Cóż, najwyżej nabędę sobie w konkurencyjnych tambylczych cenach siedem pareo po jednym na każdy dzień tygodnia i chuj z bikini.

Kompulsywnie sprawdzam pogodę, a tam ciągle leje. Nie żeby mi to jakoś szczególnie burzyło plany urlopowe (spać, jeść, pić, leżeć, spać...), ale jak to będzie wyglądało na zdjęciach? Co ja sobie wstawię w albumie na fejsie, fotkę w kaloszach i sztormiaku? (chociaż jak się dobrze zastanowić, to taki sztormiak może działać jeszcze skuteczniej niż pareo. hm.)

W ósmej serii Chirurgów natomiast zdecydowanie za dużo flaków. Jakbym chciała oglądać resekcję jelita grubego, to bym sobie włączyła Hausa, tak? Żeby chociaż jakieś przyjemniejsze cięcia, nie wiem, otwarte serce, może kość udowa (piłą, mrrr), ale bez przesady, żeby się ciągle w gównie babrać to ja dziękuję, postoję. Nie dość, że Meredith już schodzi botox z siódmej serii i wygląda jak nakłuty igłą, lekko sflaczały balonik, to jeszcze i to.

Czy ktoś wie, który styropian bije na głowę inne styropiany - biały czy w ciapki, i jak przekonać MNM, że ten drugi?

poniedziałek, 17 października 2011

jesień, jesień i po jesieni

Faktycznie, po co włączać ogrzewanie w pociągu na trasie zaledwie stu trzydziestu kilometrów? Przecież to ledwo dwie godzinki, nie ma szans złapać w takim czasie zapalenia płuc, co najwyżej głupią anginę, więc bez przesady, tak? Dobry prezent (notujemy): irękawiczki! Absolutnie artykuł pierwszej potrzeby.

Poza tym co, jestem w swoim żywiole, bo po raz kolejny mogę wybierać sobie kolor szafek kuchennych, ilość obrotów w pralce i grubość desek, przy czym TYM RAZEM na pewno wybiorę idealnie i nie powtórzę żadnego z poprzednich błędów, jak zwykle. Na przykład takiego, jak wybór oświetlenia w łazience, gdzie istnieje opcja przepania się żarówek, gdyż najwyraźniej są one niewymienialne, przyjdzie mi umrzeć o trzech żarówkach, chyba muszę się z tym pogodzić (tak, postanowiłam, ze będę pisać o żarówkach w łazience w KAŻDYM poście, może presja publiczna skłoni MNM do podjęcia kroków w celu załagodzenia oświetleniowego kryzysu, bo ja już nie mam argumentów - prośba, groźba, szantaż, przekupstwo - NIC nie działa). Ale uczę się na błędach, w mojej nowej łazience oświetlenie będzie nieprzepalające się. Gdyby jeszcze dorzucić do tego samosprzątajacy się kibel, to już w ogóle byłoby idealnie, ale to może w następnym domu, nie wszystko naraz.

A wracając do meritum, czyli pogody - krótką mieliśmy jesień w tym roku, nieprawdaż? W ogóle jakoś tak się składa, że lato krótkie, jesień krótka, wiosna późna, tylko zima - 8 miesięcy jak w mordę strzelił. A to się źle składa, bo tylko trzy z moich niepowiemchoćbymnieprzypaliżywymogniemilu par butów to kozaki. Że przyszła zima to poznaję po tym, że kot śpi pod kołdrą, na środku łóżka, powodując nieuzasadnione pretensje MNM, że zajmuję mu jego połowę łóżka. To nie ja zajmuję! I jak już jesteśmy w temacie, to rownież nie ja chrapię! Żebyśmy sobie to wyjaśnili raz na zawsze.

Zaczęliśmy też już planować wigilię i sylwestra oraz przyszłoroczne wakacje. Byle do wiosny.

poniedziałek, 10 października 2011

jupi!


Goszczwan dokonała całkiem słusznego spostrzeżenia. I tym oto optymistycznym akcentem postanowiłam reanimować Waszego ulubionego bloga. Cieszycie się??

Bo ostatnio naprawdę nie miałam o czym pisać. Serio. Wiecie, jak to czasami jest – masz wrażenie, że wszystko wali Ci się na głowę, przyjaciele nie mają dla Ciebie czasu, mąż wydaje się mieć permanentny peemes, koty wolą leżeć na tarasie u sąsiada, żołądek ściska Ci się co rano na myśl o kolejnym dniu w robocie, na urlop nie ma widoków, przepaliła Ci się ostatnia żarówka w łazience i generalnie mycie dna od spodu? No więc właśnie. Więc u mnie dokładnie odwrotnie, no, może poza tymi żarówkami i, połowicznie, kotem. Także sami rozumiecie – nie było o czym gadać.

Ale teraz, teraz to mamy zupełnie inną jakość. Bo na przykład w sobotę straciłam całkowicie głos, a zyskałam kulę ognia w gardle – bardzo ubogacające doświadczenie, nie powiem. Tym samym wspięłam się na kolejny level bycia żoną idealną – cały dzień bez słowa, alleluja! Niestety już następnego dnia podwójna dawka augmentinu zrobiła swoje (a propos – nobel należy się temu, co wymyślił antybiotyk, o!) i wróciliśmy do skrzeczącej (nomen omen) rzeczywistości.

Poza tym co, pogoda nie zaskakuje, jest jesień, to musi być paskudnie, tak? No więc jest, proszę bardzo, zgodnie z oczekiwaniami. Niektórzy wylegiwali się na marokańskich plażach, kiedy ja pierwszy raz tej jesieni przywdziałam kozaki i nie zamierzam zdejmować ich do kwietnia. No, może zrobię krótką przerwę w listopadzie, na chwilę przerzucę się na japonki czy inne wietnamki, ale to na sekundę dosłownie, bo MNM ma tylko dwa tygodnie urlopu, biedny niewolnik etatu, co robić. Dobre i to.

A potem to już za chwilę gwiazdka, co nie?

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

pułapka biologiczna

Nie przespali ośmiu godzin ciurkiem od półtora roku.
Na pytanie czy widzieli ostatnio jakiś ciekawy film rzucają Ci podejrzliwe spojrzenie i proszą, żeby sobie z nich nie kpić, bo nie kopie się leżącego.
Druga godzina w tygodniu przeznaczona na własne widzimisię jawi się im jako wyjątkowy prezent od losu, rzecz rzadka i cenna.
Wolny czas to dla nich koncept czysto teoretyczny o wysokim stopniu abstrakcji.
O fizjologii nie chce mi się nawet zaczynać.

I pytają "a kiedy Wy??".

WTF?

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

czy się stoi

Gdybym ja potraktowała mojego klienta tak, jak traktują swoich klientów kurierzy NIEKTÓRYCH firm transportowych, to a) spłonęłabym ze wstydu, b) wyleciałabym z roboty na pysk w trybie natychmiastowym na kopach. Taki kurier to właściwie robi mi łaskę, że przyjmie ode mnie zlecenie, a kto by sobie później zawracał głowę realizacją, też pomysł!

Otóż w ubiegły poniedziałek byłam na tyle bezczelna, że zamówiłam usługę dostawy fotela. Pierwszy telefon we wtorek oczywiście o 5:32 "tu kurier, mam dla pani paczuszkę". Czy oni mają jakieś szkolenia pt. "jak wkurwić klienta na dzień dobry"?? Ja mogę po 18, oni mogą do 17. Zero zbioru wspólnego. Fotel nie był jakiś wybitnie ciężki, ale jednak był fotelem, więc delikatnie, acz stanowczo odrzuciłam sugestię telefoniczną, że oni mi mogą tę paczuszkę podrzucić do pracy (próba wyobrażenia sobie siebie, jak z torebusią na jednym ramieniu, laptopem na drugim przenoszę fotel przez bramki metra przerosła moje możliwości). No więc oni mi tego NIE dostarczą po 18. Przed 18 jestem w pracy, więc rzecz jest nie do pogodzenia, mamy pat. Myślę sobie pies im mordę lizał, nie byłam głupia, wzięłam z płatnością przy odbiorze, nie dostarczą - to niech się bujają z tym fotelem.

Następnego dnia zastałam awizo u sąsiadki. Że ja sobie mogę ten fotel odebrać z magazynu, zapraszamy serdecznie. WTF? Pofatygowałam się wyjaśnić kurierowi telefonicznie, że nie planuję odbierać fotela z magazynu, że zasadniczo są dwie opcje - albo mi go wniesie do salonu, albo chrzanię taki biznes i niech im ten mój fotel na zdrowie pójdzie. Oni nie mają obowiązku przywieźć. Nie to nie.

Znów jesteśmy w impasie.

W piątek dzwoni miła pani z biura obsługi, kiedy ja mogę odebrać tę przesyłkę. Otóż dokładnie tak, jak mówiłam dwukrotnie kurierowi: PO OSIEMNASTEJ. Dziesięć minut później, kiedy żadna z metod presji psychologicznej nie okazała się skuteczna - mamy przełom, pani zapisała, że po osiemnastej (nie, 17:30 NIE będzie dobrze) i że będą, dziś.

Dziś o 18:45 domofon. KURIER, OTWORZYĆ DRZWI. Przydusiłam czarne i włochate, które podszeptywało mi, żebym zapytała pana kuriera, czy też zna on magiczne słowo i otworzyłam. Potem już było tylko lepiej. Kurier zrzucił mi fotel przed drzwiami i na moje pytanie, czy mam sama zgarnąć fotel z klatki schodowej odparł, cytuję: ja nie zamawiałem tego fotela. Ooooo - myślę sobie - BŁĄD. I był błąd! Bo nie dość, że ostatecznie wniósł mi ten fotelik do pokoju, to jeszcze poleciał z trzeciego piętra do sklepu na przeciwko i z powrotem rozmienić te pięć dych, bo nie miałam drobnych. Naprawdę nie miałam!

Czy ich tam z łapanki mają w tych firmach kurierskich, roboty przymusowe to są, czy co?

Ale fotel fajowy i wygodny bardzo! Tylko brzydki jak kupa.

niedziela, 31 lipca 2011

Podwieczorek

Niespełna kilogram kota otrzymał robocze imię: Podwieczorek. Po dzisiejszym spotkaniu z prawie czterdziestoma kilogramami owczarka okazało się, że pasuje do niego jak ulał.

Podwieczorek ma taką fajną cechę - powoduje ekspresję pozytywnych emocji u większości spotkanych ludzi. Śmiem twierdzić, że nie wywołuje tylko u ostatnich zwyrodnialców, za sprawą których znalazł się na ulicy. Cała reszta radośnie wytyka go palcami "o, popatrz, popatrz, jaki kociak! jaki słodki! jak machnął łapką! o, zieeeewaaaa!!!" i tak w kółko. Bardzo to miłe, nie powiem.

Podwieczorek jest kotem, który jeździ koleją, w swoim niespełna dwumiesięcznym życiu (na oko) przejechał już pięciokrotnie trasę między dwoma dużymi miastami. Trasa jest co prawda nie jakoś specjalnie długa, ale przypadają na nią średnio dwie czterdziestopięciominutowe drzemki Podwieczorka i dwa piętnastominutowe okresy jego aktywności, przy czym aktywność oznacza aktywne próby wlezienia w najbardziej niedostępny zakamarek, pożarcia rąk, na których jest się więzionym oraz dzikich podskoków bez konkretnego celu. Po takim kwadransie Podwieczorek pada bez sił zasypiając na stojąco, a człowiek oddycha wreszcie z ulgą. Na chwilę.

Ale wszystko wynagradzają takie momenty jak teraz - Podwieczorek drzemie słodko na moim ramieniu, mrucząc mi do ucha - i jak można się na takiego gniewać, że przed chwilą usiłował zeżreć kabel internetowy?

A propos - od 15 minut jestem na linii z aster - "wszystkie linie są zajęte, blablabla" - czy ktoś wie, jak zrobić, żeby przepuścić ich internet przez ruter do mojego komputera?? Bo czuję się wielce zniewolona kablem, odwykłam od takich kajdan i bardzo mi z tym niewygodnie. Czuję, że poziom irytacji niebezpiecznie mi wzrasta.

Grr, "infolinia czynna do 23". Se mogę tak wisieć na kablu do białego rana.
Idę do wanny z butelką wina, niech mam coś z życia. Ciao.

czwartek, 28 lipca 2011

plusy dodatnie i plusy ujemne

Nigdy nie jest tak, żeby nie było na co narzekać, prawda? No więc u mnie wszystko super, z tym, że wiadomo - nie do końca. Trochę mi się tylko poprzesuwały ciężarki, bilans z grubsza na zero.

O nowej pracy pisać nie będę, bo jest absolutnie bosko, więc o czym tu gadać. Wszystko jak lubię, mrr.

Ale są i plusy ujemne - z MNM widuję się głównie na skajpie, to pierwszy i najcięższy gatunkowo. I tak błogosławić nowoczesnym technologiom, że nie muszę nocą w deszczu maszerować do budki telefonicznej, gdzie słuchawka urwana, więc do kolejnej trzy kilometry dalej przez zaspy, taksówki wymiotło, autobus się zepsuł. Nie, klikam sobie po prostu "wideo rozmowa" i w sekundę mam go na ekranie łącznie z kotem, więc doprawdy, nie powinnam narzekać, tak? Ale jakby to powiedzieć - człowiek ma też inne zmysły poza wzrokiem i słuchem i niestety, tych pozostałych nijak zaspokoić na odległość się nie da. Nawet jak sobie powącham jego poduszkę.

Dodatkowo atrakcje w postaci wydłużonych podróży samochodowych (o tym może innym razem) oraz zupełnie świeżutki romans z pekape, temat równie wdzięczny i obiecujący. Dojdziemy i do tego.

A z nowości - mam na stanie zupełnie nowe 700 gram kota - nie jestem do końca pewna, czy to się liczy jako kot numer 2, zważywszy na fakt, że kot numer 1 to uczciwe prawie 5 kilogramów żywej wagi (nikomu nic nie wytykam, ależ! to z pewnością w większości futro waży połowę tej kwoty!), więc przyrost wyniósł zaledwie 14%. Jakby nie było, mam 14% kota więcej - ale za to JAK! Kot nr 2, w doskonałej opozycji do kota nr 1, który zdecydowanie jest kotem defensywnym, jest kotem walczącym - walczy nieustająco z całym światem - najbardziej lubię, jak cały świat jest reprezentowany przez różne elementy człowieka, najchętniej o 3 w nocy. Trochę mnie irytuje, nie powiem, ale nie bardzo mam co z nim zrobić, przypałętał się, no i jest. Poza tym jest absolutnie przesłodki i fajnie, że go mam, bo bym tu kompletnie zdechła z tęsknoty za żywym stworzeniem.

Poza tym nic nowego.

czwartek, 30 czerwca 2011

status report

Czy są na świecie ludzie, którzy NIE przypalają owsianki? Nie w sensie, że nigdy, ale chociaż że nie za każdym razem? Szczerze wątpię. Osobiście mam skuteczność przypalania 100%, 10/10, ZAWSZE! Choćbym stała nad tymi cholernymi płatkami i mieszała je NON-STOP, to wystarczy, że odwrócę się na jedną milisekundę, pomyślę o czymś innym albo choćby mrugnę - i już, patelnia zaczyna wydzielać (za) bardzo charakterystyczny swąd przypalonego owsa i znów trzeba ją odmoczyć zanim do zmywarki. Ale nie powiem, ma to swoje plusy dodatnie przekładające się na liczbę skonsumowanych kilokalorii - taka spalenizna potrafi pochłonąć nawet połowę tego świństwa.

Poza tym co, mamy połowę roku, czas stanąć do raportu. Melduję zatem wykonanie dokładnie 50% planu. Można zgadywać, które 50%. Nie żebym była taka hop-siup-zawsze-na-czas, ale jedno trzeba mi przyznać - jestem absolutną mistrzynią wypełniania zobowiązań w-absolutnie-ostatniej-sekundzie-rzutem-na-taśmę-kiedy-już-wszyscy-stracili-ostatnią-nadzieję-że-się-uda. Gdybym była prezydentem usa, to trzymałabym cały świat w napięciu z palcem na Tym czerwonym guziku do najostatniejszej sekundy zanim ruskie rakiety nie walnęłyby w biały dom. Gdybym była kontrolerem ruchu, to kilku pilotów przyparawiłabym o stan przedzawałowy. Gdybym była reżyserem, to byłabym Hitchcockiem. Czuję, że marnuje się wielki talent.

A teraz, mając poczucie kawału (-a?) dobrze wykonanej roboty, udaję się na zasłużony (mam cień cienia podejrzeń, że MNM mógłby w tej sekundzie zaprotestować ostro, ale w końcu liczy się wynik, tak?) urlop. Calusieńki miesiąc laby. Można mi zazdrościć. Sama sobie zazdroszczę!

sobota, 11 czerwca 2011

wszystko można

Można wsiąść w samolot i po niecałych dwóch godzinach można być już w zupełnie innym miejscu swojego życia.
Można rano być w domu, a po południu można mieć już stuprocentowe wakacje.
Można jeździć po bezdrożach i można sypiać w uroczych wiejskich bedenbrekfestach.
Można łazić godzinami po ciasnych zaułkach zabytkowych miasteczek i można podziwiać zachód słońca nad zatoką, a potem można trochę marznąć na przedostatnim promie powrotnym.
Można jeść! I pić wino do każdego posiłku, a posiłków jest dziennie pięć. Można więc właściwie nigdy do końca nie trzeźwieć. I lody.
Można jechać na plażę i cały dzień wylegiwać się w słońcu i czytać książkę. W przerwie można pić zimne wino i gorące espresso.
Można spać do woli, można nie budzić się na śniadanie, a można obudzić się i dostać croissanta z capuccino.
Można zapomnieć o całym świecie.

wtorek, 7 czerwca 2011

zwrot

Czuję się jakbym zrzuciła z siebie gigantyczny głaz, jeszcze tylko muszę otrząsnąć się z kurzu i będę mogła już ruszyć do przodu normalnym tempem, zamiast ledwo powłóczyć nogami. Może jestem głupia, może nierozważna i nieodpowiedzialna, ale decyzja została podjęta i mam naprawdę głębokie przekonanie o jej słuszności, więc niech się stanie ciałem.

A póki co udaję się na celebrację 4 rocznicy złożenia ślubów czystości, tfu! wierności! w okolice wielce malownicze i urokliwe, gdzie będziemy stukać się szampanem i wznosić toasta za równie szczęśliwych kolejnych czterdzieści sześć lat pozostałych nam do złotych godów. Bo potem to już z górki, nie?

poniedziałek, 30 maja 2011

Пусть всегда будет солнце

Będzie sielsko, anielsko.
Będzie nas budziło pianie koguta za płotem, będziemy wychodzić boso na trawnik, słońce będzie grzało w stopy, a trawa będzie mokra od rosy.
Będziemy siadać z kawą na tarasie, będą pachniały bzy i jakoś dogadamy się z pszczołami co do podziału miodu bez zbędnych ofiar w ludziach.
Będziemy rozmawiać przez furtkę z listonoszem, który będzie przyjeżdżał na rowerze.
Będziemy mieć dwa duże psy, pod którymi będzie można świetnie ogrzać sobie stopy, bo będą leniwe i całe wieczory będą się wylegiwać przy naszych fotelach.
Będziemy leżeć w hamaku i czytać książki, a później się chwilkę zdrzemniemy.
Będziemy wydawać przyjęcia w ogrodzie, urządzać pikniki i ogniska z kiełbasą i gitarą, i będziemy śpiewać nie przejmując się zupełnie tym, że kompletnie nie mamy słuchu (ja) ani głosu (znów ja).
Będziemy siedzieć z dobrymi ludźmi przy winie, komary będą nas gryzły, ale tylko trochę, i będziemy się śmiać i nikomu nie będzie to przeszkadzało, nawet późno w nocy.
Będziemy palić w kominku i potem nikomu nie będzie chciało się wynosić popiołu.
Będziemy rwać winogrona, porzeczki i maliny prosto z krzaka i będziemy je jeść, jeszcze ciepłe od słońca.
Będziemy mieć malutkie drzwiczki dla kota, ale kot i tak będzie wolał leżeć przy kominku zamiast szlajać się po mokrej trawie i okaże się, że te drzwiczki są zupełnie bez sensu.

Nawet jeśli trudno w to wszystko dziś uwierzyć.

czwartek, 12 maja 2011

sezon na

Nabyłam właśnie kilo szynki wieprzowej, kilo kurzych piersi i patyczki do szaszłyków, choć jeszcze rozważam opcję rzucenia tego na grilla prosto z torebki foliowej z naklejoną ceną. Wszak jestem realistką i doskonale zdaję sobie sprawę, że ambitny plan dłubania w szaszłyczkach przetykanych tu śliwką suszoną, tam boczkiem, a ówdzie papryką czy inną cebulką może okazać się tylko chwilową mrzonką, którą brutalnie zmiażdży ciężka rzeczywistość i okaże się, jak onegdaj nie raz i nie dwa się okazywało i nie raz zapewne będzie to miało miejsce w przyszłości, że jestem masakrycznie spóźniona, a wciąż mam mokre włosy i lakier na paznokciach, a w ogóle to NA NIC NIE MAM CZASU. Aczkolwiek muszę przecież wziąć pod uwagę ewentualność, że tym razem będzie zupełnie inaczej niż zwykle i szaszłyczki się ziszczą. Nadzieja umiera ostatnia.

Sezon grillowy jakoś zaskoczył mnie w tym roku, Was też? Jakoś tak przedwczoraj padał śnieg, a dziś noszę japonki - jakoś tak nie halo. Ale nic to, polskie lato zapewne zaskoczy nas jak co roku zacinającym deszczem, zaraz się człowiek poczuje bardziej swojsko i na miejscu.

Z nowości to mam chorego kota. Ktoś kiedyś próbował podać kotku syropek? Temu kotku? Zaznaczam, że syropek nawet smaczny (próbowałam, a jak), bo słodki - ergo lepki na potęgę, co pięknie się odznacza na każdym meblu łazienkowym, na moim odzieniu wierzchnim (ale wycwaniłam się i od dziś przeprowadzam operację w szlafroku!), na łazienkowym lustrze i innych meblach, na kocim futrze - zasadniczo wszędzie, poza malutkim gardziołkiem słodkiego koteczka, który dodatkowo uprzyjemnia okoliczności darciem się, jakby go ze skóry obdzierali i wściekłym drapaniem na oślep wszystkiego, co w zasięgu łapeczek. I jak tu nie kochać sierściucha?

Z postępów na budowie to wkopaliśmy dwa krzaki rdestu i jedną magnolię. Też pięknie.

niedziela, 17 kwietnia 2011

wtorek, 12 kwietnia 2011

ale za to niedziela

Niedziela była piękna, acz wietrzna. Poszliśmy więc na spacer (plus jeden do kondycji), zrobiliśmy przegląd przyległości, zapomnieliśmy nałamać forsycji do wazonu, ale nic to, dziś znów pójdziemy, to nałamiemy i ładnie poprosimy kota, żeby nam nie zeżarł. Może będzie akurat łaskawy i przychyli się do naszej prośby.

W niedzielę upiekłam chleb i pachniało w całym domu, ale potem się okazało, że jak zwykle zakalec (minus jeden do charyzmy). Zakalec też da się zjeść, owszem, ale poszpanować przed teściową już mniej. Ale nic to, jak tylko zjemy ten zakalec to znów upiekę i może tym razem wyrośnie.

A potem już tylko głaskanie futra (plus dwadzieścia do relaksu) i całkiem apetyczny, grubiutki kryminał Larssona (plus jeden do inteligencji), chociaż zimno mi jest jak czytam tę książkę, może to ten klimat skandynawski tak na mnie działa. Polecam, ale pod dwoma warunkami: koniecznie pod kocem, koniecznie z kotem.

Poniedziałek wyparłam ze świadomości i jakimś cudem po wietrznej niedzieli nastał senny wtorek. Nie mogę przestać ziewać. Mam nadzieję, że jak skończę ziewać, to będzie już piątek w południe. Oby do piątkowego południa.

środa, 6 kwietnia 2011

szał, dziki szał

Różne wersje Mojej Choroby były już omawiane na łamach, ale dziwnym trafem Szał Remontowo-Budowlany chyba jeszcze nie. A jest o czym, oj jest.

Tak się jakoś złożyło, że pod aktualnym adresem zaczęłam pisać akurat w momencie, kiedy moje życie w tym akurat aspekcie dobiło do spokojnej przystani po latach burz i zawieruch różnorakich. A wcześniej bywało rozmaicie. Powiedzmy tylko, że z agentami nieruchomości wysyłaliśmy sobie porcelanowe filiżanki w charakterze prezentów świątecznych, a "notariusz" był stałą pozycją w corocznym budżecie. Można się przyzwyczaić.

Osiedliśmy, gdzie osiedliśmy, ale złudzeń to my nie mieliśmy nawet przez chwilę, wiadomo było, że długo ten spokój nie potrwa. I nastał oto ten dzień, SR-B nadciąga. Tylko trochę wypadłam z obiegu, ale to się nadrobi raz dwa.

Będzie sielsko, będzie pięknie, drewniane nagrzane słońcem dechy będą nam skrzypieć pod nogami, a kawa w letni poranek na własnym tarasie będzie smakować jak żadna inna. Jeszcze tylko zszarpiemy sobie nerwy do żywego, zedrzemy paznokcie do krwi, zrujnujemy się finansowo, zarzucimy takie błahe rozrywki jak życie towarzyskie czy sen, rozwiedziemy się siedemnaście razy, spotkamy się w sądzie z trzema ekipami budowlanymi, doprowadzimy do spazmów ze dwóch podwykonawców, przeżyjemy ze dwanaście kataklizmów pękniętych rurek i padniętych zasilań, wydłubiemy drzazgi zza paznokci i nawet się nie obejrzymy, kiedy w kominku wesoło będzie trzaskał ogień naszego domowego ogniska.

Aż do następnej nawałnicy.

poniedziałek, 28 marca 2011

mam plan, wykonam go sam

Tak, to ja, z własnej, nieprzymuszonej woli się ocenzurowałam, nie jest aż tak źle, żeby aż samego gógla (proszę Was, ten to pewnie niejedno widział i nie ruszają go takie małe robaczki) wstrząsnął do cna mój brak wstrzemięźliwości w używaniu słów powszechnie uznanych za niecenzuralne i przykleił mi łatkę. Sama sobie ten kagańczyk nałożyłam i zapięłam sprzączkę, żeby było poprawnie i bezpiecznie (tak jak lubię). Już nie trzeba się niczego bać, there-there.

Widzę, że wiosenny pierdolec, który każe mi wywracać, przewartościowywać, robić porządki w garderobie (temu akurat opieram się dzielnie co roku, nie można sobie folgować we wszystkim) i w ogóle szukać dziury w całym nie jest tylko moją przypadłością. W takim towarzystwie to żaden wstyd, doprawdy. Ale w tym roku żadnych dramatycznych postanowień typu SCHUDNĘ, bo to wiadomo, że i tak wielka (nomen omen) dupa. W tym roku planuję tylko zmienić pracę, mieszkanie i zajść w ciążę. Nie, męża nie. No chyba żeby stanął okoniem w którymś z powyższym, wtedy może być różnie. Ale wolałabym nie, bo przez te dziesięć lat człowiek się przyzwyczaił i lepszy znany wróg, wiadomo. W końcu tak mi przepowiedziała wróżka Olga, tak? Więc co ja mogę, z przeznaczeniem nie wygrasz.

I tym optymistycznym akcentem, z pozwoleniem oddalę się na zakład pomnażać dobra narodowe. Bądźcie zdrowi, bo na przednówku to najważniejsze!

środa, 2 marca 2011

ach, to Ty!

No i co? Marudziliście, że zimno, że wiosny ani hu hu, że zimo wypierdalaj, no i proszę bardzo - wstaję rano, a tu słońce wali po oczach jak wściekłe, schodzę ze zmiany - wciąż świeci. Wiosna jak w mordę strzelił. I nie jęczeć, że minus pięć o poranku, lada dzień będzie plus. Lada chwila.

Nie, ja nie marudziłam.
Tej zimy wyjątkowo nie.
To nie byłam ja, mnie przecież tu nie było, więc jak miałam marudzić?

I z tej okazji mam od wczoraj anginę. Czy to nie jest choroba zarezerwowana dla przedszkolaków? Może też być coś innego, bo diagnozowałam osobiście. W sumie wszystko jedno, bo i tak nie mam aktualnie czasu chorować, więc angina czy nie angina, będzie musiała poczekać.

poniedziałek, 28 lutego 2011

nic nowego

MNM ma babę. Musi tak być, bo jak inaczej wytłumaczyć te śniadanka do łóżka, kawkę do pracy i w ogóle cackanie się ze mną jak ze śmierdzącym jajem? Mam przerażającą wizję, że baba owa umie gotować i nawet czasem umiejętność ową przekuwa w konkret na talerzu, przez co mogę sobie od razu darować jakiekolwiek stawanie w szranki. Mam ja co prawda jakieś tam inne zalety, ale szczerze mówiąc - kogo to obchodzi? Jeść trzeba.

Napędzana powyższą motywacją z okazji minionego weekendu porwałam się nawet na przyrządzenie domowych posiłków, ale z sukcesem, powiedziałabym, połowicznym. Znaczy się - raz odmówił nawet skosztowania, raz odłożył talerz w połowie konsumpcji, dwa razy zeżarł ze smakiem (albo litość go wzięła? w sumie czemu nie, litość też jest niezła). Nie żebym osiadała na laurach, ale 50% to jak na moje ambicje kulinarne wcale nie taka niska skuteczność. Ostatecznie mogę z tym żyć.

Poza tym co.

Wciąż nie wygrzebaliśmy się z zaległości pourlopowych, co prawda pranie "się" zrobiło już pierwszego dnia po powrocie (akurat była środa), ale od tego czasu pokrywa każdą wolną powierzchnię (że niby "schnie") ku uciesze kota. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

Tym bardziej, że weekend, zamiast ochoczo rzucić się w wir zaległych prac gospodarczych, spędziliśmy polegując bez sił na kanapie i nadrabiając zaległości serialowe (the big bang trzyma poziom, modern family stale zwyżkuje, reszta różnie), w przerwach nadrabiając zaległości towarzyskie (pączki rewelacja jak co roku, jakim cudem załapałam się na jedną tylko sztukę, to do dziś pluję sobie w brodę!). Może gdyby miał ze cztery dni, zamiast marnych dwóch?

A co u Was?

czwartek, 24 lutego 2011

battery low

Jakieś zepsute te moje baterie. Ładowanie non-stop do pełna przez trzy tygodnie już nie pomaga, po dwóch dniach od odłączenia zasilania już jadę na rezerwie. Jak to możliwe? Może nie były prawidłowo sformatowane od nowości?

W pracy masakra, mam wrażenie, że lista "do zrobienia" wciąż puchnie zamiast się zmniejszać. Jedno wykreślę, trzy przybywają. Po pracy zasypiam na stojąco. Zegar biologiczny mi zwariował, nic już nie wiem, nie mogę się pozbierać, jestem tak rozmemłana, że słabo mi na samą myśl o wzięciu się za uporządkowanie tego wszystkiego.

Czy ja wiem, czy ten urlop to był na pewno taki dobry pomysł...?


PS. Jak wielka niemoc musi ogarnąć człowieka, żeby od rana do godziny 14:08 co kwadrans wciskał "uruchom ponownie później", bo nie ma siły podjąć jakże brzemiennej w skutkach decyzji o zainstalowaniu aktualizacji - znacie to? Nie? Zazdroszczę.

środa, 23 lutego 2011

WTF??

Zdaje się, że nie przemyśleliśmy tego do końca. Właściwie to chyba nawet nie zaczęliśmy analizować problemu. Gdybyśmy byli zaczęli, to najprawdopodobniej z miejsca by nas uderzyło, że maraton - dwadzieścia godzin podróży samolotowej z dwiema przesiadkami - trzy godziny w samochodzie z zamarzniętymi szybami - dwanaście godzin później do roboty - z sześciogodzinnym jetlagiem i PIĘĆDZIESIĘCIOstopniową amplitudą temperatur - to nie jest, delikatnie mówiąc, najszczęśliwszy pomysł. Żeby nie powiedzieć, że chyba nas kompletnie powaliło.

Jak to jest możliwe, że wczoraj nosiłam bikini i japonki, świeciło słońce, grała muzyka, alkohol był zimny, jedzenie ostre, masaże obłędne, a kobiety gorące, a już dziś rano zamarzają mi końce palców, jebane RAJTUZY wkręciły mi się w suwak jebanych KOZAKÓW, w drodze do roboty w biegu złapałam mleko do kawy (która jest, nota-kurwa-bene, zimna!) i dwa hot-dogi na śniadanie, upierdoliłam się keczupem i wszystko jest aż tak chujowe, że trudno uwierzyć? JAK TO JEST, KURWA, MOŻLIWE?? ja się pytam.

Normalnie wyć się chce.

sobota, 19 lutego 2011

wpomnienie po piątku


(i nie, ani trochę nie wkurwia mnie fakt, że powyższe zdjęcia wklejam siedząc sobie już wygodnie przy biureczku na zakładzie, za oknem minus pierdyliard stopni, palce zgrabiałe, pod powiekami piasek (ach! piasek! piaseczek!!!) i chce mi się rzygać. ani, kurwa, odrobinkę!)

sobota, 5 lutego 2011

finally there

Po jedynych czterdziestu godzinach podróży, dzięki uprzejmości Linii Lotniczych na L urozmaiconej nieplanowaną wizytą we Frankfurcie (uroczy wieczór przy piwie i kiełbasie, doprawdy) lądujemy w Bangkoku i ZACZYNA SIĘ.

Lotnisko, taksówka, hotel - jesteśmy.

Khao San Road jest jak internet - jeśli czegoś tam nie ma, to nie istnieje, a ta bogini w rozmiarze G równie łatwo może okazać się Wojtkiem (lat 12). Czy jakoś tak.

Sen wydaje się absolutnie zbędną stratą czasu.

piątek, 4 lutego 2011

< stop >

Jakby tu parlamentarnie...?

Jeden samolot spóźnił się na drugi samolot, co kosztowało nas jedyne 24h opóźnienia spędzone na uroczym lotnisku F. < stop >

Kurwajegomać. < stop >

W obliczu zayebania nam calutkiej doby wakacji i tak się dziwię, jak bardzo jesteśmy wyluzowani. < stop >

czwartek, 3 lutego 2011

komu w drogę

Czy wakacje nie powinny zaczynać się, nie wiem, z jakąś tam celebrą? A nie, że o 16:05 użerasz się z upierdliwym klientem, o 16:06 zawiesza Ci się tabelka, a o 16:07 jesteś już na urlopie. Taki urlop to ja mam w dupie, skoro psyche wciąż w pracy, to i soma nie wypoczywa należycie, to się nie liczy!

Niby jedziemy, a ja wciąż analizuję szczegóły jakiegoś tam dokumentu, zastanawiam się, czy aby na pewno i niczym nie zapomniałam i że na biurku długopisiki nie pod linijkę i pod kątem prostym, tylko burdel jak zwykle, a w szufladzie zapomniany brudny kubek, pewnie przez ten czas wyhoduje sobie własny bogaty ekosystem. A najgorsze, że ja do tego burdelu będę musiała za chwilę wrócić. Nie ma to, jak cieszyć się chwilą, co?

sobota, 22 stycznia 2011

tańcz głupia

Sałatka jarzynowa podziabana, tatar doprawiony, galareta tężeje, wódka się chłodzi - wygląda na to, że jesteśmy gotowi na wieczór.

czwartek, 20 stycznia 2011

dyżurnie

Nie wiem, powinnam odnieść się jakoś do dyżurnego ostatnio tematu? E, serio? No więc osobiście jestem fanką sztucznej mgły. I jeszcze bardzo, bardzo podobała mi się ta wczorajsza przypowiastka opowiedziana w sejmie, jak to policjant wyprowadził kierowcę na mostek niedokończony, jak kierowca w obcech stronach, we mgle (sztucznej!) odczytywał z warg (sic!) stróża prawa kierującego ruchem, że idź tą drogą, jak został wywiedziony na manowce i jak się na końcu wyebał do rzeczki, i czyja to wina??

Ja tam wiem, że jakbym tak na ten przykład ja się wyebała w dowolną przeszkodę drogową (co mi się przecież nie zdarza NIGDY), to nawet sam jaśnieoświecony DżejKej nie przekonałby MNM, że lokalizacja winy podlega w ogóle jakiejkolwiek dyskusji. A to jest człowiek rozsądnie i racjonalnie myślący (MNM, bynajmniej nie jaśnieoświecony!), naprawdę, w sprawach motoryzacji i winy można mu ufać bez mrugnięcia okiem. Także mnie pan nie przekonał, panie pośle, dezole.

Nie macie wrażenia, że poziom debaty publicznej osiągnął muł jakoś tuż po Zaduszkach, a teraz to już mycie dna od spodu?


A z lżejszych tematów - poszukuję klapek japonek w kolorze turkusowym na cito. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...?