sobota, 5 lutego 2011

finally there

Po jedynych czterdziestu godzinach podróży, dzięki uprzejmości Linii Lotniczych na L urozmaiconej nieplanowaną wizytą we Frankfurcie (uroczy wieczór przy piwie i kiełbasie, doprawdy) lądujemy w Bangkoku i ZACZYNA SIĘ.

Lotnisko, taksówka, hotel - jesteśmy.

Khao San Road jest jak internet - jeśli czegoś tam nie ma, to nie istnieje, a ta bogini w rozmiarze G równie łatwo może okazać się Wojtkiem (lat 12). Czy jakoś tak.

Sen wydaje się absolutnie zbędną stratą czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz