Po jedynych czterdziestu godzinach podróży, dzięki uprzejmości Linii Lotniczych na L urozmaiconej nieplanowaną wizytą we Frankfurcie (uroczy wieczór przy piwie i kiełbasie, doprawdy) lądujemy w Bangkoku i ZACZYNA SIĘ.
Lotnisko, taksówka, hotel - jesteśmy.
Khao San Road jest jak internet - jeśli czegoś tam nie ma, to nie istnieje, a ta bogini w rozmiarze G równie łatwo może okazać się Wojtkiem (lat 12). Czy jakoś tak.
Sen wydaje się absolutnie zbędną stratą czasu.
sobota, 5 lutego 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz