poniedziałek, 29 listopada 2010

zaskoczeni?

Umówmy się - to nie było tak, żebyśmy nie mogli się spodziewać. Pierwsze ostrzeżenie było we środę. Potem coś tam coś tam, niby pada, niby nie pada, ale dachy i trawniki trochę pobielone, znaczy - należy zachować czujność. Ale dziś - JAAAAK przywaliła!!! Nokaut w dwie czterdzieści, jak w dobrym polskim boksie.

Zanim jeszcze zdążyłam wyjść z domu - dzwoni MNM z troską, że jak nie muszę, to żebym w tę delegację dziś nie jechała, bo on zapomniał zmienić mi opony (kolejny zaskoczony), no i trochę się o mnie niepokoi, że niby sobie nie poradzę (?). No i niby przytakuję dla świętego spokoju, ale myślę sobie - bez przesady, przecież pada już od środy i jakoś żyję. I jeżdżę. Więc spoko.

Schodzę sobie jak gdyby nigdy nic do garażu (dzięki niebiosom za ten garaż!), odpalam, ruszam, wyjeżdżam... i tutaj skończyły się kolorowe motylki i chmurki z waty cukrowej, jak mnie zakręciło pierwszym piruetem zaraz na wyjeździe z bramy. W skoncentrowaniu milion i z prędkością średnią oscylującą w okolicach trzynastu kilometrów na godzinę jak ostatnia dupa nie kierowca dojechałam, gdzie miałam dojechać z opóźnieniem ledwo godzinnym, nie załatwiłam 90% spraw, które miałam załatwić, cudem wróciłam do domu po kolejnej godzinie i grzecznie przytaknęłam w myślach MNM - jak nie muszę, to nie jadę.

A teraz planuję się zwinąć w kłębek na fotelu wzorem kota zwiniętego zaraz obok, wyjeść z bombonierki te z nadzieniem orzechowym i nie wychylać się więcej bez potrzeby. Czasem nawet MNM miewa rację, a kot to już w ogóle.

królewna śnieżka

Już jest!!!

niedziela, 28 listopada 2010

tytułem wyjaśnienia

Bo to było tak.

W sobotę zerwałam się skoro świt tuż przed dziewiątą (poprzedniego wieczoru odpłynęłam ciut po 21, na kanapie, więcej nie pamiętam) rześka i pełna pozytywnej energii - bo wiadomo, nie dość że weekend, to jeszcze nie zaczyna się od kaca - CUD. Pozytywna energia opuściła mnie jakiś kwadrans później, ale na szczęście miało to miejsce już za kierownicą w drodze na zajęcia ruchowe (joga, no bo bez przesady), gdzie przez kolejne półtorej godziny jednoczyłam się ze wszechświatem i odnajdywałam swoje wewnętrzne ja w pozycjach, z których mogłam się już nie wyplątać. Ale wiadomo - im bardziej członki zawiązane w supełek, tym bliżej wewnętrznego ja docieramy, ta prosta zależność chyba nie wymaga dodatkowego tłumaczenia.

Wracam ja sobie taka cała zen do domu, zzuwam buty i rzucam sakramentalne "gdzie kot?" do MNM (ostatnio nie witamy się inaczej, bo wiadomo). On że nie wie. Ja że jak to. On że normalnie, pewnie gdzieś śpi. No to zaczynam "kici, kici", sprawdzam pod łóżkiem. "Zuuuuuzia" w garderobie. "Kotku, koteczkuuuuuu" we wszystkich szafach. "Zuzka, noo!" za kanapą. Nie ma. NIE MA!!! Nigdzie nie ma, no. Więc szybki rachunek sumienia - no niby mogła wyjść, rano otwieraliśmy drzwi. No niby tak, ale JAK?? Z drugiej strony wiadomo, koty wchodzą tam, gdzie chcą i tak, jak chcą, dając się zauważyć wtedy, kiedy chcą. A my nie mamy bynajmniej pierdyliona metrów kwadratowych, których przeszukanie trwało by pół dnia, mamy skromny apartamencik, w którym oto był kot - nie ma kota.

Wewnętrzną harmonię naturalnie szlag trafił w jednej sekundzie, od razu widać, ile ta harmonia wypracowana węzełkami z rąk i nóg jest warta. Funta kłaków (nomen omen). Szukamy na klatce. Nie ma. Pytamy po sąsiadach. Nie widzieli. Na ulicy (ja już panika milion, przecież mój koteczek z całą pewnością nie poradzi sobie na dzikim zachodzie ulicy!!!). Nie ma. Sąsiedzi szukają, szuka pani ze sklepu na przeciwko, jej córka i mąż, szuka pan na spacerze z psem i pani, która dokarmia okoliczne dachowce, niestety w żadnym z nich nie rozpoznaję Zuzki. Oczywiście ryczę już na całego, chlipię bezwstydnie na ulicy przeszukując okoliczne bramy i pustostany wyobrażając sobie, co też ten koteczek bidulka musi przeżywać - zimno, w obcym przerażającym miejscu, skazana na łaskę i niełaskę okrutnego kociego losu. I to wszystko nasza wina, jesteśmy nieodpowiedzialni kompletnie, tamagoczi nam trzeba było brać, a nie kota!!! (Myślę "nasza", mówię "Twoja", rzecz jasna. Awantura kosmiczna, szkoda gadać.)

I kiedy już tracę resztkę nadziei dzwoni MNM, który w poszukiwaniach na chwilę zahaczył o dom, gdzie przywitało go zdziwione kocie spojrzenie ot tak, ze środka dużego pokoju, że niby O CO CHO?? Spała sobie, NO III?

Uffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffff.

Potem to już drobiazg - stres wlazł mi w mostek i MNM musiał pokonać swą urazę do żywego, wsadzić mnie w samochód, zrobić rozpierduchę milion na pogotowiu (jak mu jakaś boguduchawinna wyskoczyła z "ale co Pan się tak rzuca?", to ja już wolałam mój zawał, niż być w jej skórze), wyciągnąć dyżurnego lekarza z toalety, wtargnąć do gabinetu sterylizowanego właśnie po wizycie pacjenta z wysoce zaraźliwym półpaścem oraz przymusić pierwszy personel w białym, jaki wpadł mu w ręce, żeby wykonał mi ekg celem potwierdzenia, że schodzę ("Pani, zawału to się nie dostaje tak OD RAZU!"). I tak najgorzej wspominam moment, kiedy zapytali mnie o wiek. Dobrze, że nie o wagę, wścibskie babiszony!

No ale, drogie dzieci, wszystko dobrze się skończyło - koteczek spał sobie bezpiecznie na piecu (czy tam gdzie on faktycznie spał, chyba już nigdy się nie dowiemy, gdzie bestyja postanowiła ukryć się przed nami w ten feralny poranek), pani nie zeszła na zawał i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

sobota, 27 listopada 2010

żyję, ale

Z nowości to dziś zawał serca (prawie) i zagrożenie zarażenia półpaścem, bo wdarłam się w panice (ten zawał) do niewysterylizowanego gabinetu ("Pani, GDZIEEE??? My tu półpaśca mieli!!!").

Dziękuję za uwagę.

piątek, 26 listopada 2010

aaa!

Jaśmina się rodzi!!!
Wzięła nas wszystkich z zaskoczenia i zamiast na gwiazdkę, postanowiła urodzić się w listopadzie - niby miesiąc taki do dupy, a muszę przyznać, że sami fajni ludzie z listopada, może to i niegłupie jest.
W każdym razie wszyscy obgryzamy pazury ze zniecierpliwienia i czekamy na wieści o punktach, centymetrach i kilogramach, no i że jest prześliczna, bo jak inaczej.

środa, 24 listopada 2010

ku pamięci

Właśnie spadł Pierwszy Śnieg.
Nie żebym nie cieszyła się PŚ (bo wiadomo), ale chciałabym niniejszym na łamach tego dziennika zaznaczyć z góry, że śnieg jako taki jest, owszem, gościem mile widzianym i będzie przyjmowany z należnymi mu honorami do dnia 1.01.2011 włącznie.
Potem będę niemiła.
Żeby nie było, że nie ostrzegałam.

wtorek, 23 listopada 2010

next, plis

Umieram. To już oficjalne.

Z tytułu okrągłego przebiegu wykonałam nareszcie długo odkładany przegląd okresowy i oczywiście wszystko, co najgorsze. Zmuszona zostałam brutalnie do zrywania się o świcie, kontaktów z państwową (ha) służbą (haha) zdrowia (hahahahaha!!!) na czczo (bez kawy nawet, to sobie wyobraźcie skalę zagrożenia), utoczono mi kilkanaście litrów krwi w 34573 wkłuciach (bo pani ma takie żyły schowane!), skasowano tysiąc pińcet (za co, ja się pytam? i kto do kurwynędzy ukradł moje składki?!) i NASTĘPNYYY! Doprawdy, ludzkie państwo.

Im się chyba wydaje, że tam sami chorzy do nich przychodzą, co to nie mają siły się o własne prawa upomnieć. Podejrzewam, że z tego samego powodu każą przychodzić na czczo, wiadomo, człowiek na czczo mniej awanturujący się. Dobrze, że nie w krawacie.

I wtedy właśnie wkraczam ja, może i osłabiona lekko brakiem porannej kawy, tym bardziej bojowniczo nastawiona do całego świata z włosem rozwianym i żądzą (oddania) krwi w oczach. Dialogi jak u Barei.

Pani w Białym: Usiąść i czekać!
Ja do Pani w Białym: Słucham?
PwB: Mówię USIĄŚĆ I CZEKAĆ!
JdPwB: Proszę...?
PwB: ?!?
JdPwB: Proszę usiąść i czekać, to Pani chciała powiedzieć?

Albo moja ukochana forma "niech zrobi".
Niech usiądzie.
Niech czeka.
Niech mnie pocałuje w dupę!!!

A potem się okazało, że mogę se umierać, w sumie nikomu to za bardzo nie przeszkadza, bo w tym roku skończyły się już limity, a na przyszły jeszcze się nie zaczęły. Następnyyyy!!!

piątek, 5 listopada 2010

jedna pani drugiej pani

Jak kiedyś pojawię się na spotkaniu towarzyskim w kaloszach, to o ile spotkanie to nie będzie miało charakteru grzybobrania lub innego gospodarczego, proszę - dobijcie mnie.

Serio? Tera na imprezę to nie ma jak gumiaki?
Do kompletu z cudnymi walonkami sprzed kilku sezonów. Nie, nie i NIE. Nie dam się tak oszpecić, choćby i Dior we własnej osobie przykazał mi wzuć to paskudztwo.

Więc tak: obleciałam z ozorem pobliskie skupiska handlowe, odnotowałam bez większego zdziwienia, że ubrań gustownych, dobrze skrojonych i nie ze szmaty do podłogi nie oferuje się w sprzedaży, dowiedziałam się, że sprzedawczyni w sklepie S. umawia się z Marcinem tylko po koleżeńsku i że jak raz poszła z nim do łóżka to jeszcze o niczym nie świadczy, niech sobie nie myśli, jutro też się z nim spotka, "na koleżeńskie mohito", ale nadziei żadnych mu dawać nie będzie, za to brunetka z P. została podle, po prostu podle! potraktowana przez szefową, o czym oznajmiła koleżance i połowie klienteli łykając łzy. Czyli nic nowego. Niezrażona, nabyłam zestaw szmat i błyskotek, których pewnie jeszcze przez wyjściem z domu pożałuję, wiem to. No chyba żebym nagle schudła 5 kilo, wtedy szmaty wszystko jedno, i tak będę wyglądać bosko. Albo albo.

Jutro impreza, a ja wciąż nie umówiłam się na manikjurę! Lecę.

wtorek, 2 listopada 2010

sen nocy listopadowej

Dziś śniło mi się, że wyskoczyliśmy sobie na city break do Kabulu. Nie wiem, jak Afganistan, bo sen w większości odbywał się w trakcie oczekiwania na przesiadkę na lotnisku w Bagdadzie. Może jutro mogłoby dośnić mi się jak było na miejscu, bo bardzo jestem ciekawa, proszę? Ważną rolę odgrywała we śnie również moja nowa torba podróżna od luiwitą (nie, niestety, równie rzeczywista, co ten cały wypad) czarna z różowym dnem. Nie wiem, jaką konkretnie, ale z całą pewnością kluczową.

Drogi pamiętniczku, cóż taki sen może oznaczać?
Za mało seksu? Za dużo seksu? Pojadę na romantyczny weekend spa do Krynicy z MNM, czy wręcz przeciwnie - na Bali z kochankiem? A może w ogóle nigdzie nie pojadę i nawet nie kupię sobie tego lui, bo podobno sny sprawdzają się na odwrót? Z góry dziękuję za pozytywne rozpatrzenie mojego zapytania.

Podobno w weekend kombinowali coś tam z zegarkami, ale osobiście nie popieram. Nie będę przestawiać w tę i wewtę, no proszę Was, nauczona doświadczeniem wiem, że i tak za chwilę wrócą do stanu poprzedniego, więc absolutnie nie widzę potrzeby. Mnie tam jest bardzo dobrze w czasie letnim. Aktualnie przybywam na zakład w okolicach 10 i nie narzekam.

Jakiś taki wrześniowy ten listopad, nie uważacie? Wrzesień był absolutnie chujowy, chyba ktoś próbuje nam to wynagrodzić. Wczoraj kot rozważał polowanie na zbłąkaną osę (ostatecznie nie zdecydował się ruszyć z fotela, ale omawiamy tutaj aktywność osy, kota, tak?). Na cmentarzu latały biedronki, ale za to sto lat już nie widziałam żadnej wiewiórki. Co się stało z wiewiórkami? Kiedyś karmiło się je orzechami laskowymi i obwarzankami, pamiętacie? Szkoda.


PS. Przed chwilą zadzwonił MNM i nakazał mi usunięcie słowa "chujowy" z powyższego tekstu. Bo to podobnież nieprzystojnie. Otóż niniejszym zapewniam, że uczynię to niezwłocznie, jak tylko przyjdzie mi do głowy odpowiednio ekspresywny synonim.