piątek, 17 lipca 2009

moja trudna miłość

A więc (WIEM, że się nie zaczyna od więc, i co z tego), jak już wspomniałam, kocham pojazdy mechaniczne miłością tragiczną, jak dotąd nieodwzajemnioną. Ale nie tracę nadziei. To trudny związek, można nawet powiedzieć, ze toksyczny.

Zaczęło się niewinnie. Uprawnienia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej nie przekraczającej 3,5t (z wyjątkiem autobusu lub motocykla - ale o tym później!) zdobyłam już za drugim podejściem. Czyli jakby w normie, jakby całkiem nieźle, nawet nie tylko JAK NA MNIE (a Wy za którym razem zdaliście na prawko, HĘ?). Tak się ucieszyłam, że już umiem, że przez następne trzy lata nie wsiadłam za kierownicę - bo i po co, skoro umiem?

Dzień próby nadszedł znienacka (WTEM!) i z grubej rury - Mój Aktualny Mąż (wtedy jeszcze na prawach gacha), jego pierwszy, ukochany samochód, nasz dobytek pozwalający na przeżycie pół roku z dala od domu (czytaj: bagażnik się nie domyka, tylne siedzenie zawalone po dach, nogi pod brodą) i moja skromna osoba - kolejność nieprzypadkowa - wszyscy razem mieliśmy się przemieścić na odległość dwóch tysięcy kilometrów. Za jednym zamachem. Ale co - MY nie damy rady?? No.

To jedziemy. Autostrada niemiecka, za kierownicą MAM lekko drzemie, ja obok usiłuję znaleźć pozycję, w której nie bolałaby mnie choć jedna część ciała. Myślę sobie - może jak czymś się zajmę, to na chwilę chociaż zapomnę o tej rączce patelni, co mi się wbija w pośladek. Budzę MAM i komunikuję mu, że ZMIANA, teraz ja prowadzę. Z oporami, ale w półśnie się zgadza. Siadam za kierownicą, ruszam, jadę. Fajnie, nie spodziewałam się, że coś jeszcze pamiętam, a tu proszę! JADĘ! MAM jakiś bardziej czujny się zrobił (RYCHŁO W CZAS!), jakby niespokojny. I coś tam mamrocze pod nosem, że w prawo, że wolniej, że bieg... Puszczam mimo uszu. I nagle (WTEM 2!) drze mi się prosto do ucha, że mam się NATYCHMIAST ZATRZYMAĆ I WYSIADAĆ, BO ON CHCE ŻYĆ!!! Ooo, NIE, MÓJ PANIE - myślę sobie - TAK to my nie będziemy rozmawiać! Zmilczałam w pogardzie i zrobiłam, co mi polecono. Zahamowałam, wysiadłam, trzasnęłam drzwiami i z fochem MILION!!! obeszłam samochód żeby zająć miejsce pasażera. A całe zdarzenie miało miejsce NA LEWYM PASIE autostrady Zgorzelec - Drezno około godziny pierwszej w nocy. MAM najpierw oniemiał, a następnie wpadł z dziką furię. I chyba z 31 godzin musiałam czekać na przeprosiny za te jego wrzaski!!!

Potem jakoś tak się nie składało i właściwie przez kolejne kilka miesięcy MAM nie pił alkoholu poza domem i sypiał z kluczykami pod poduszką, żeby przypadkiem nie przyszło mi do głowy nic głupiego. No cóż, kto co lubi. Ale przyszła taka chwila, że nie dało się dłużej robić uników, nie ma rady, muszę wsiąść za kierownicę i to SAMA. I to W OBCYM MIEŚCIE (i kraju też, na szczęście jeżdżą po tej samej stronie co my). Więc widzicie sami - że nie miałam praktycznie szans.

No i oczywiście SIĘ STAŁO - zupełnie nie wiem, jak, ale wjeżdżając na krawężnik rozpękłam oponę. Naprawdę, TO NIE BYŁA MOJA WINA! Jechałam wolniutko, przepisowo i nagle (WTEM 3!!!) jaaak nie trzaśnie!!! Przestraszyłam się nie na żarty. Wysiadam, patrzę (spodziewałam się nie mieć prawej połowy auta), a to TYLKO opona. No to UFF. Opona to się może zdarzyć każdemu, tak? Nie jest to niczyją winą, gumy, z definicji, pękają. Są gorsze tragedie w życiu.

I już wtedy opracowałam naprędce moją niezawodną strategię zarządzania kryzysowego, którą z powodzeniem stosuję do dziś, czyli:

PLAN A - zadzwonić do męża
PLAN B - rozpłakać się
PLAN C - czekać na dalszy ciąg wydarzeń

Plan A jak zwykle pudło, ABONENT NIEDOSTĘPNY.

No to dawaj plan B. Przyłożyłam się naprawdę do realizacji tego punktu, rozryczałam się spektakularnie, siedząc na krawężniku, który zmasakrował moją oponę w sposób, jak się okazało, nieodwracalny, z głośnym łkaniem i w ogóle (SAMOTNA, OPUSZCZONA I ZDANA NA ŁASKĘ OKRUTNEGO LOSU I OBCYCH LUDZI, DO DOMU DALEKO, WILKI JAKIEŚ - NO TO CHYBA OCZYWISTE). No i nie musiałam długo czekać na efekty - dwóch miłych panów w parę minut wymieniło mi oponę na nieporwaną, skoczywszy na jednej nodze po niezbędne akcesoria do warsztatu samochodowego kilka ulic dalej (bo chyba jest OCZYWISTE, że nie miałam ŻADNYCH akcesoriów ani cienia pojęcia, gdzie i czego w ogóle szukać). W ramach wdzięczności zgodziłam się wypić z panami kawę w kawiarni na rogu i po sprawie.

Plan C nie był konieczny. Ha! Dzielna jestem, co?

No dobra, powiedzmy sobie szczerze, opona to był pikuś. Takich opon to ja mogę codziennie 3 załatwiać, na obcasach. Ale! Spotkanie z samochodem służbowym firmy Solid to już grubszy kaliber. No bo tak: znów musiałam SAMA, odstawiłam męża do pracy i JADĘ, wolniutko, przepisowo, 30 na godzinę, jestem fantastycznym kierowcą, lalalala. I WTEM 4!!! nastała ciemność. Ot tak, po prostu, nic dalej nie wiem, świat mi się skończył, ochroniarz pierdolnął mi w drzwi (OD STRONY KIEROWCY), odpłynęłam. Obudziłam się kilka chwil później, szyba w twarzy, krew się leje, karetka pędzi, tłum się zbiera, groza narasta. Dobra, oszczędzę Wam drastycznych szczegółów, bo w końcu wszystko się dobrze skończyło (choć nie dla samochodu). No i chyba oczywistym jest, że nie było w całym zdarzeniu ŻADNEJ mojej winy, ochroniarz wyleciał z prędkością przepisową x 3 z lewej, na równorzędnym, sprawa jest czysta, TAK? A poza tym i tak mu brakowało jednego koła, no to nie wielka strata właściwie, nie przesadzajmy.

I powiem Wam, że owszem, Pan Mąż całkiem długo utrzymywał wersję, że targały nim w tamtych chwilach wyłącznie obawa o moje życie i zdrowie oraz współczucie. Mhm. Dopiero kilka tygodni później dowiedziałam się, że ON TO BY ZDĄŻYŁ ZJECHAĆ Z TEGO SKRZYŻOWANIA. No i jak by nie było - mnie się nawet twarz zagoiła bez śladu, a samochód co? NA ZŁOM!!! No to powiedzcie sami, ale tak ze szczerego serca, kogo byłoby Wam bardziej żal? Rzecz oczywista, że ZEZŁOMOWANEGO GRATA, no przecież, że nie głupiej baby, która jest temu wszystkiemu winna!!!

Wtedy już zaczynało do mnie docierać, że życie oferuje mi co najwyżej drugą pozycję w szeregu, pierwsze miejsce, największa miłość mojego przyszłego męża, jest już zabukowane i w ogóle mogę o tym zapomnieć, sprawa jest beznadziejna, NIE MAM SZANS. Takie przebłyski miałam. Jak się potem okazało - wcale nie bezpodstawne.

No dobra, pierwszy samochód załatwiony, dawajcie kolejny. Znaczy się mężowi dawajcie, bo on mnie - co to, to NIE. I w sumie chyba jakoś skutecznie go przede mną chronił, bo nie przypominam sobie, żebym mu zrobiła jakąś większą krzywdę. Zresztą, był u nas tylko kilka miesięcy, nie zdążyliśmy się bliżej zapoznać. Że był rudy, to pamiętam, a ja nigdy za rudymi nie przepadałam.

Trzeci był czarny i FAJNY. Różnie mi się z nim układało, raz lepiej, raz gorzej, jak to w życiu. Raz mu oderwałam zderzak (jechałam sobie wolniutko do pracy, pisałam smsa, no i jak nie jebutłam w Fiata Ducato przede mną! Fiat wyszedł z tego bez szwanku, ja musiałam wcisnąć na tylne siedzenie coupe mega-giga-zderzak długości metr sześćdziesiąt utytłany w błocie, luz), raz on mi z zaskoczenia zabrakł benzyny (pod wiaduktem i na zakręcie oczywiście, bo jakże by inaczej). I tak się turlaliśmy z dnia na dzień.

Ale raz! to mi taki numer odwalił, że proszę Was. Jadę sobie spokojnie z roboty do domu, dzień jak co dzień, słońce praży, ptaszki śpiewają, KOCHAM TO MIASTO, ZMĘCZONE JAK JA... Akuratnie stałam na skrzyżowaniu, w korku (wiem, WIEM, nie wjeżdżaj jak nie masz możliwości zjazdu, ale WIERZCIE MI, są takie okolice, gdzie chcąc stosować tę zasadę, nie wyjechałabym przed szesnastą do pracy). Stoję, nic się nie dzieje. Zauważam, że prawe lusterko mam wygięte dziwacznie, nic nie widzę. Chcę poprawić, nie sięgam. No to co - wysiadam, w końcu i tak stoimy, idę, poprawiam, wracam, chwytam za klamkę... ZAMKNIĘTE!!! Zamknięte. Kurwamać, ZAMKNIĘTE NA GŁUCHO. No nie wiem, jak, ale drzwi się nie otwierają. Ani jedne, ani drugie, ani bagażnik. Środek skrzyżowania, kluczyki w stacyjce, silnik pracuje, a TEN SIĘ ZAMKNĄŁ W SOBIE. Fajnie, co? Nie ma to jak wyczucie czasu. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie telefony, klucze od domu (gdzie ewentualnie miałam zapasowe kluczyki), pieniądze i w ogóle wszystko leżało na przednim siedzeniu? Przecież nie poprawiałam lusterka z torebusią na ramieniu, tak? NIE MUSZĘ DODAWAĆ, ŻE MĄŻ BYŁ WTEDY W DELEGACJI ZAGRANICZNEJ, WIĘC PLAN A ODPADŁ W PRZEDBIEGACH?? (jakby kiedykolwiek okazał się pomocny)

Kiedy już udało mi się wytłumaczyć patrolowi policji, dlaczego nie włączam awaryjnych i nie wystawiam trójkąta, skoro stoję i blokuję ruch (a wierzcie, że nie było to proste zadanie - informacja, że GDYBYM TYLKO MOGŁA SIĘ DOSTAĆ DO ŚWIATEŁ LUB TRÓJKĄTA, TO ŻADNE Z POWYŻSZYCH NIE BYŁYBY MI JUŻ POTRZEBNE jakoś nie mogła się przedrzeć) i przekonać, żeby dokurwynędzy zamiast straszyć mnie mandatem - POMOGLI - los zesłał mi w swej łaskawości (i pomysłowości, musicie mu to przyznać) taksówkarza z anteną sibiradia w charakterze łomu, który z niewielką pomocą stróżów prawa sprawnie włamał mi się do samochodu.

Czy wyniosłam z tego zdarzenia jakąś naukę na przyszłość? Ależ oczywiście! I to nie jedną. Jeśli chcecie uczyć się na moich błędach, to notujcie:

1. nigdy nie opuszczaj pojazdu mechanicznego nie upewniwszy się, że nie będziesz mogła do niego wrócić;
2. nigdy nie rozłączaj się z własną torebką;
3. przypadkowy przechodzień będzie Ci większą pomocą niż rodzony mąż, więc możesz sobie właściwie darować ten biznes.

No, ale potem było już tylko lepiej. Można przyjąć, że NABYŁAM DOŚWIADCZENIA. W zasadzie to chyba się przekłada na fakt, że kolejne nasze samochody to są już te aktualne i póki co żyją i mają się dobrze (NOT GREAT THOUGH). O postępach będę donosić na bieżąco. Stay tuned.

A potem nauczyłam się jeździć motocyklem. I nie wierzcie, jeśli mój mąż będzie twierdził inaczej, MAM NA TO PAPIERY.

Czyli pozostał mi jeszcze tylko autobus. No i może helikopter. Za tramwajami nie przepadam, TIRy mnie nie kręcą. Ale to może kiedy indziej, bo teraz to doprawdy nie mam czasu na pierdoły, spieszę się na pedicure, a potem wyjeżdżam na weekend. Duża buźka.

3 komentarze:

  1. jestem w depresji - napisałam Ci taaaaki długi komentarz, opisując mą łzawą historię i wyrażając poparcię dla Twojego planu B i co? komp mi się powiesił, zeżarł historię i nie powiem co strzeliło w bombki.
    foch.

    chyba se muszę opisać moje historie motoryzacyjne na blogu, bom uzdolniona co najmniej jak Ty :]

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest moja ulubiona historia!! DZIĘKI!!
    A ja w tym czasie chodziłam po Empiku i na Olę czekałam. Ona chciała wchodzić do samochodu przez bagażnik ;)
    Ja przy Tobie nudna jestem ;)
    Prawko mam od 11 lat (aż muszę sprawdzić), zdałam za 3 razem. Jeżdzę nieprzerwanie (no, może poza dwiema przerwami 10-miesięcznymi na Budapeszt i Frankfurt) od tych 11 lat i nie miałam ŻADNEJ tak ciekawej historii.
    Nie zabrakło mi benzyny, nie strzeliła mi opona, nie zatrzasnęłam kluczyków w środku, ...
    Pozazdrościć.
    Tylko komu? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam te Twoje relacje, zawsze poprawia (lub wprowadza w dobry) humor. Dodaje do ulubionych :-) Pozdrawiam, kkkinia

    OdpowiedzUsuń