czwartek, 9 lipca 2009

A4, 423 km w stronę Krakowa

Opowiadałam Wam kiedyś historię mojej trudnej miłości do motoryzacji? Nie? To przypomnijcie mi w wolnej chwili, u gonna love it.

Dziś tylko nadmienię, i musicie uwierzyć mi póki co na słowo, że życie nauczyło mnie POKORY I SZACUNKU (YOU HAVE TO RESPECT THE SEA!) wobec pojazdów mechanicznych. Wiem, że nie należy ich lekceważyć, bo sprawy mogą się skomplikować bardziej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Dlatego zawsze, kiedy siadam za kierownicą, ogarnia mnie uczucie takiego dziwnego niepokoju. Właściwie za każdym razem jestem gotowa na NAJGORSZE.

No i dziś, kiedy wsiadłam rano do samochodu, też mnie ogarnęło, nawet jakby silniejsze niż zwykle. Więc miałam się na baczności. Byłam uważna, skupiona i przewidująca. No i co z tego.

Do celu dojechałam w miarę planowo (mimo kilku skrętów w przeciwną stronę niż sugerował gps, jakoś nie możemy złapać wspólnego języka). Spotkanie docelowe przebiegło gładko i bardzo po mojej myśli, wsiadam więc z powrotem za kółko, i znów! TO UCZUCIE. Ale nic, jadę, nie bardzo mam wyjście (opierdalają się ci amerykańscy naukowcy, a teleportu jak nie było, tak nie ma).

Z zadupia wydostałam się szczęśliwie na autostradę, klikam w tempomat, śpiewam (no dobra - DRĘ SIĘ) sobie na głos razem z offspringami, wstęga szos, pięknie jest. I WTEM! czuję, że coś JEST nie tak. Normalnie jakby ktoś podciął mi skrzydła. I widzę, WIDZĘ!!! jak strzałka prędkościomierza sunie nieubłaganie w dół i już WIEM. Jeszcze przez moment żyję złudzeniem, że może jednak to nie TO, ale tak naprawdę to WIEM. Resztką świadomości staczam się na pobocze. Z puściuteńkim bakiem. Ożeszkurwajapierdolę.

I teraz dygresyjka: jeśli kiedykolwiek będą docierać do Was sprzeczne komunikaty od własnego męża i dowolnego urządzenia mechanicznego - dobrze Wam radzę, wierzcie urządzeniu. Bo zaświadczam z ręką na sercu, że jak komputer pokładowy mówi, że RANGE: 0 km, to owszem, może to oznaczać, że 30 (wersja męża). Może, ale NIE MUSI.

No to co - oczywiście dzwonię do męża. Musicie wiedzieć, że czynię tak zawsze w sytuacjach trudnych, gdyż mąż mój jest moją opoką i w ogóle lekiem na całe zło. On twierdzi uparcie, że postępuję tak, ponieważ jestem leniwa, niezaradna i chcę się na kimś wyżyć, ale to oczywiście absolutnie nie jest prawda, tylko to z tą opoką.

Byłam oczywiście w szoku (JAK ZAWSZE) usłyszawszy, że NIE RZUCI PRACY I NIE PRZYJEDZIE uratować mnie z opresji, a jedynie może wspomóc dobrą radą (ZŁAP STOPA, JEDŹ NA STACJĘ, NALEJ DO KANISTRA, ZŁAP STOPA I WRÓĆ - już, kurwa, lecę) i ciepłym słowem, opierdoliłam go równo za wszystko, gdyż przecież jasnym jest, że właściwie to ON ponosi odpowiedzialność za moje aktualne położenie (w końcu JA się na samochodach nie znam, nie?). No.

Zakończywszy opierdol rzutem słuchawką przystąpiłam do realizacji drugiego punktu mojej niezawodnej strategii kryzysowej - a mianowicie popłakałam się. W międzyczasie postanowiłam, że jak TAK, to ja dziś nie wracam do domu. Albo jeszcze lepiej W OGÓLE. I nie odezwę się do tego padalca ani słowem, zniknę po prostu, niech sobie lata po KTOKOLWIEK WIDZIAŁ, KTOKOLWIEK WIE i innych WYBACZ MI, nie ugnę się. Sumienie go zeżre i będzie miał za swoje.

I wtedy zrobiło mi się jakoś tak ciut lepiej. Wiecie, jak człowiek podejmie ważną życiową decyzję, to czuje się od razu lżejszy i w ogóle. No więc właśnie. Z tym, że oczywiście nie zamierzałam przecież spędzić świeżoodzyskanej wolności na poboczu autostrady A4.

No to może sibiradio. Otóż niestety, nie bardzo.
Przez sibiradio to się dowiedziałam, co następuje:

1. że TIRy mają silniki diesla i jakbym potrzebowałam oleju napędowego, to OCZYWIŚCIE, co drugi by się zatrzymał i mi upuścił (KRWI). Niestety, mój samochód reaguje pozytywnie wyłącznie na etylinę, więc opcja upuszczania z TIRa mnie jakby nie urządzała.

2. że oni wszyscy by mnie bardzo chętnie sholowali do najbliższej stacji, ale z jakichś przyczyn (chodziło o różnicę gabarytów, ale nie pytajcie mnie o szczegóły!) nie mogą, gdyż istnieje ryzyko, że mnie URWIĄ. Wolałam nie drążyć tematu.

3. że jestem świetną dupą (EHEM...).

4. że na Kraków czysto, a do Strzelców wjeżdżają miśki na hulajnogach (interesujące).

W międzyczasie pierdylion razy dzwonił do mnie mój przyszły-ex mąż, oczywiście bez żadnych konstruktywnych rozwiązań (nadal nie chciał przyjechać, WYOBRAŻACIE SOBIE??), za to z dobrymi radami typu WYJMIJ TRÓJKĄT. Z tym, że oczywiście w samochodzie nie było trójkąta. Samochód na co dzień obsługuje przyszły-ex, więc nie muszę chyba tłumaczyć, co usłyszał w odpowiedzi? I jeszcze przysyła mi bezczelnego smsa w stylu KOCHAM CIĘ, PORADZISZ SOBIE! A w dupę se wsadź!!!

Czyli tak: TIRowcy skreśleni, mąż skreślony. Jakieś inne opcje? Poza STOPEM??

Po jakiejś godzinie pobocza, los najwidoczniej uznał, że korepetycje z pokory zakończone i zesłał mi w swej łaskawości Dobrego Samarytanina, który zupełnie gratisowo zaproponował, że mnie sholuje do najbliższej stacji (STRZELCE OPOLSKIE WITAJĄ).

DS - Ma Pani linkę?
Ja - Nie...
DS - No dobra, ja mam. A hak?
Ja - ???
DS - W bagażniku...?
Ja - Proszę...
(uff, znalazł, zamontował)
DS - Niech Pani położy trójkąt na tylnej szybie.
Ja - Nie mam trójkąta...
(i tu poczułam się trochę jak na Giewoncie w szpilkach - co ja sobie w ogóle myślałam, wyruszając w drogę? Bez benzyny, bez linki, bez trójkąta, bez podstawowej wiedzy o hakach itp.)

DS niezrażony (DZIWNE) wytłumaczył mi, o co chodzi w holowaniu (na luzie, noga na hamulcu, bez awaryjnych, linka napięta - NOTUJECIE?) i pojechaliśmy. I, o cudzie, DOJECHALIŚMY SZCZĘŚLIWIE! Nie wjechałam mu w dupę ani nic.

Zatankowałam, jadę dalej. Humor jakby mi wraca, pomyślałam sobie nawet, że i mężowi chyba wybaczę, już niech mu będzie. Każdy czasem popełnia błędy, prawda?

I WTEM!(2) dzwoni mąż marnotrawny:

MM - No i jak kochanie, poradziłaś sobie?
Ja - Tak! Wiesz, taki miły Pan sholował mnie do stacji i ...
MM - SHOLOWAŁ??
Ja - No tak...
MM - A wcisnęłaś TAKI SPECJALNY PRZYCISK HOLOWANIA?
(noszkurwamaćjapierdolę!!!)
Ja (przez zęby) - Jaki przycisk? Dzwoniłeś do mnie w międzyczasie pierdylion razy i ani słóweczkiem nie zająknąłeś się o JAKIMŚ PIERDOLONYM PRZYCISKU??
MM - A SKĄD MIAŁEM WIEDZIEĆ, ŻE BĘDZIESZ HOLOWAĆ? MAM TYLKO NADZIEJĘ, (!$%$#@#) ŻE NIC NIE ZEPSUŁAŚ.

W tym momencie uznałam, że będzie lepiej dla mnie, dla mojego męża i jego ukochanego samochodu, jeśli zakończę rozmowę bez dodatkowego komentarza.

WYOBRAŻACIE SOBIE???????????????????
NIC mi nie pomógł, poradziłam sobie sama, rozwiązałam problem, jestem fantastycznie samodzielna i używam sibiradia, a ten $#%@@#@# zamiast mi pogratulować, zamiast zamartwić się, czy coś mi się nie stało (może fizycznie nie, ale przecież UCIERPIAŁAM PSYCHICZNIE), ten DUPEK MARTWI SIĘ O SWÓJ UKOCHANY SAMOCHÓD!!!!!!!!!!!

Mówię Wam, mężczyźni mają to miejsce w mózgu odpowiedzialne za empatię gładziutkie jak bombka choinkowa. Błyszcząca. Widocznie zużyli całe pofalowanie w obszarach odpowiedzialnych za motoryzację i elektronikę.

To co, kochani? Podwieźć kogoś? Wolicie pospacerować? No to już jak sobie chcecie.
Uciekam. Całuski, szerokości, BAJO!!!

4 komentarze:

  1. Droga Olu,
    uwielbiam Twoje przygodo motoryzacyjne. Ta dołączy do mojej ulubionej - zatrzasnęłam samochód na skrzyżowaniu.
    Dobrze, że wczoraj nic nam się nie przytrafiło ;)
    Następnym razem, ja biorę samochód, a Ty pijesz wino :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ola,
    To nie robię bałaganu, napiszę tu. Dawno się tak nie uśmiałam. Dzięki za poprawienie zrypanego humoru :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Olu masz talent! i naprawde potrafisz poprawic humor... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ola napiszę tak: dzięki za poprawienie humoru na samym początku tygodnia. I potwierdzam, masz talent. Wiesz pisz dalej i nie kończ ;) zapisuje sobie ten blog w ulubionych :)
    btw faceci są jednak z innej planety.... ale i tak ich kochamy ;)

    OdpowiedzUsuń