Źle znoszę upały.
Nie wiem, co to może być.
Może to zwyczajnie starość?
Może SERCE?
Może tarczyca?
A może otyłość...?
Albo jeszcze co inne.
W każdym razie kiedy temperatura powietrza (bo uwaga! w wodzie prawo nie obowiązuje) przekracza 28 stopni celsjusza, wyraźnie słabnę i tracę ochotę na cokolwiek. Zwisam smętnie z mebli i z tej wysokości wkurwiona na maksa warczę na wszystko, co podejdzie mi w zasięg zmysłów. No nie lubię i już, nic na to nie poradzę.
(NA CHŁODY REAGUJĘ JESZCZE GORZEJ, ALE O TYM BĘDZIE ZA PÓŁ ROKU, NIE UPRZEDZAJMY FAKTÓW)
A zatem (ha! mam legalną alternatywę dla WIĘC - all rights reserved!!!) w trosce o szczęście rodzinne oraz własne zdrowie psychiczne, wymogłam podjęcie wspólnej małżeńskiej decyzji o nabyciu i montażu urządzenia schładzającego powietrze we mieszkaniu. Jak wymogłam, tak zapomniałam, uznawszy sprawę za załatwioną. I to był BŁĄD, bo niesłusznie, jak się okazało, zawierzyłam w mężowskie poczucie obowiązku i odpowiedzialność za dane słowo.
TRUST BUT CHECK, jak się okazało.
Bowiem jesteśmy oto w samym środku sezonu letniego, a urządzenia ani chu-chu. No to się zdenerwowałam. I już 342 wymiany zdań później - paczcie państwo! - JEST. Alleluja. Wisi sobie dumnie to szkaradzieństwo na poczesnym miejscu w saloonie i (STRASZY) chłodzi jak marzenie. Aczkolwiek ciut hałaśliwie. Nie szkodzi, to się wytnie.
Ale nie o tym chciałam.
Wystawcież sobie, mąż mój, który szczyci się tym, iż sama myśl o wszelkiej marnacji jest wstrętną i wielce nienawistną, znalazł sposób na wyciśnięcie do ostatniej kropelki. Dosłownie. Pokazałabym Wam na obrazku, ale w tym celu musiałabym wyjść na balkon, gdzie panuje dokładnie przeciwieństwo przyjemnego chłodku. No nic, nie jestem w tym najlepsza, ale spróbuję! Wam opisać. START YOUR IMAGINATION.
Otóż z urządzenia wychodzi mała biała rurka. NADANŻACIE? Rurka owa służy do wyprowadzenia na zewnątrz urządzenia wody będącej produktem ubocznym upału. To się nazywa SKROPLINY (po ludzku, ehem, POT, tak?). No i tak najbardziej po bożemu, to tę rurkę należałoby odprowadzić do kanalizacji, gdzie rzeczone skropliny trafiałyby do ścieku (b.b. nieekologicznie). Druga, nieco mniej prawa możliwość, to nielegalne wpuszczenie rurki do rynny deszczowej i odesłanie wody z upału do ogródka (lepiej, ale to wciąż nie TO). Cóż, okazuje się, że jest i opcja trzecia! Można tęże rureczką dyskretnie zasilić ogródek ziołowy urządzony specjalnie w tym celu na balkonie!!! Eureka, ograniczamy światową produkcję ścieków, (DROGO)cenna woda się nie marnuje, roślinki bujnie rosną w szczęśliwości, a i DO GARKA JEST CO WRUCIĆ. Zaprawdę powiadam Wam, TAKI ZARADNY MĄŻ TO SKARB.
Kurtyna, oklaski.
Dziękuję za uwagę.
Mówcie mi P.DOBROMIROWA.
Lecę do markietu po bazylięrukolęmiętęszałwięmelisętymianek.
A w ogóle to chciałabym złożyć oficjalne oświadczenie i zdementować oszczercze i kalające mą reputację damy pogłoski. Otóż NIE NIENAWIDZĘ FACHOWCÓW en masse i nie dam sobie wmówić, że jest inaczej. NIE pożeram ich na śniadanie. NIE przykuwam do kaloryferów i NIE poddaję wyrafinowanym torturom. NIE maltretuję psychicznie i NIE doprowadzam do łez bez powodu (sic!).
Nie. Nienawidzę tylko tych, którzy przekraczają progi mojego domu. A i to nie od razu. Daję im szansę, częstuję wodą, babeczką, jestem uprzejma i nie wydrapuję ócz od pierwszego wejrzenia. I może to jest błąd? Bo potem panoszą się tacy, łażą mi po parkiecie i po łóżku brudnymi buciorami, wwiercają mi się wiertarą udarową w mózg, odcinają prąd przewiercając się na wylot przez główną wiązkę przewodów elektrycznych, kiedy w najlepsze śmigam po falach sieci, wywalają pół ściany w celu wyprowadzenia rurki średnicy 12mm i nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem po sobie nie sprzątają, to ich pierwsza, nienaruszalna zasada, tak im dopomóż święty Józefie, patronie robotników [no dobra, Ci wczorajsi byli wyjątkiem potwierdzającym regułę, muszę im to oddać]. Oraz - NIE, NIE JEST KRZYWO. Albo co najmniej - NIE JEST AŻ TAK KRZYWO, NIE PRZESADZAJMY.
I jak tu nie pałać do takich uczuciem namiętnym i gorącym?? Mnie proszą o szmatkę i odkurzacz, a w przypadku pojawienia się wątpliwości technicznych (CO Z TYM PRĄDEM, KURWA??) chcą rozmawiać z mężem (bratem/ojcem/sąsiadem - wszystko jedno, byle miał penisa). I właśnie wtedy nadchodzi ten moment wyczekany, kiedy się na nich mszczę okrutnie i bezlitośnie za wszystko, co powyżej. Ach, te spojrzenia spode łba w moim kierunku i głęboko współczujące w stronę męża mojego, bezcenne! Wtedy a i owszem. MLASK.
czwartek, 6 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz