Nic mnie tak nie przygnębia, jak nakrętka na butelce wina. Niech już byłby nawet ten beznadziejny nowomodny szklany korek - ale nakrętka? Z gwintem?? No proszę Was.
Człowiek bierze taką butelkę do ręki, przekręca tę cholerną nakrętkę i pozostaje już tylko sobie golnąć - ot zwyczajnie i po prostu, jak jakąś (tfu!) mineralkę codzienną inny soksprawdziwychowoców. A gdzie romantyzm? Gdzie klasa, wdzięk i szyk? Gdzie, ja się pytam, do cholery, podział się korek???
Doprawdy, świat się kończy.
Ja rozumiem tiwidinery, rozumiem nazywanie restauracją budy z frytkami, rozumiem polewę z papierka, rozumiem placki ziemniaczane w proszku nawet, ale wina z nakrętką nie rozumiem i nie zrozumiem. I nic mnie nie obchodzi choroba korkowa.
Człowiek musi mieć jakiś fundament, coś, na czym może się oprzeć, i żeby to było trwałe i pewne, tak? To jak ja mam się czuć, jak mi się korek wyrywa spod stóp?
Nic dziwnego, że tracę pion.
środa, 17 marca 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A ja tam lubię cincin - z nakrętką, nich mu tam :)
OdpowiedzUsuńMnie też to dziwi, a jak niepokoi...! Jedynie Zenka spod budki z piwem taka zakrętka cieszy;-)
OdpowiedzUsuńMnie też nakrętka w winie trąci czasami studenckiego oszczędzania. Chociaż ostatnio dowiedziałam się (od znawcy), że bywają dobre wina z nakrętką i chodzi jedynie o to, że one w tych butelkach już nie dojrzewają.
OdpowiedzUsuńJak się pija wiiiiiino z nakrętką, to się pisze się "rozumię"
OdpowiedzUsuń