piątek, 31 grudnia 2010

to sum up

Szkoda tylko, że za chwilę będę już oficjalnie stara. Reszta spoko, byleby jedenasty nie był gorszy.

Do siego!

czwartek, 30 grudnia 2010

zagubioną autostradą na bani(ę)

Kto powiedział, że nie wystąpię już w tym roku w stroju kąpielowym w plenerze? Ależ!

Okoliczności były akurat sprzyjające, śnieg sypał od dwóch dni i już - już nasypało prawie po pas, zasypało drogi i lasy, ale przecież nie aż tak, żebyśmy się nie przedarli! Co prawda nasze miejskie jeździdełko osłabło na sam widok, więc litościwie zwolniliśmy go z obowiązku świadczenia pracy i za pomocą mini-czołgu z łatwością przedarliśmy się wgłąb dzikiej puszczy, coraz bielszej i bielszej. I gdy tak jechaliśmy, gdy wydawało się, że jesteśmy już w samym środku niczego, to jeszcze dwa kilometry przez pola, pięć kilometrów przez las i już byliśmy na miejscu.

Okolica była malownicza, jak z obraza szaleńca, zapadliśmy się w zaspy po pas i ruszyliśmy raźno ścieżynką w dół, nad rwący (pod metrową warstewką lodu) potok. W chatynce już napalono w oczekiwaniu na nasze przybycie, więc zzuliśmy okrycia wierzchnie i zrobiło się jakby bardziej rześko, ale potem już tylko błogość buchającej z węgli pary i pełen relaks. I serio-serio niektórzy nawet kilka razy kąpali się w przeręblu wyżej wspomnianego strumyka! W temperaturze otoczenia ujemnej. Brr. Z tym, że proszę Was, bez przesady. Ja się tylko natarłam śnieżkiem i też było fajnie. Ale mam zdjęcia w hawajskim stroju kąpielowym na śniegu! Serio, serio.

Człowiek by w życiu nie pomyślał, a tu proszę. Może w przyszłym roku odważę się nawet na ten (tę?) przerębel.

niedziela, 26 grudnia 2010

bo kto bogatemu

Chciałabym napchać kota świątecznym żarciem, no bo co w końcu, niech i on ma coś od życia, ale szczwana bestia się nie daje, patrzy tylko na mnie jak na głupią "serio? i Wy to jecie??". Ano jemy, co zrobić, mus to mus. Pasztet, kulebiak, pieczeń, kurczak na pięć sposobów, gęś, karkówka i schab, a do tego oczywiście odpowiednia garnitura, ziemniaczek lub kasza, trzy rodzaje sałatek, buraczki i obowiązkowa kapusta z grzybkiem. A potem ciasteczka kruche, mak bakaliami i makowce, sernik, piernik i pierniczki, zalać winem, duuużą ilością wina. I jeszcze mandarynki, bo wiadomo. I orzechy. I pierniczek. I.

A kot cwaniak wskakuje jak zwykle z gracją na półkę pod sufitem, dzień jak co dzień, patrzy na nas z politowaniem i wyższością, i trudno mu nie przyznać racji. Ale z drugiej strony - jak to tak bez tego.

Komu pierniczka?

czwartek, 23 grudnia 2010

już za chwileczkę

Wszędzie dokoła szał, a u mnie jakoś spokojnie. Twardo się trzymam, nie dam się zwariować od tuż_po_zniczach, o nie.

Dziś wybieram się na zakupy, wieczorem może polukruję pierniczki, pozawiązuję wstążeczki, a choinkę planuję nabyć jutro z rana (rękami MNM rzecz jasna, ale plan jest mój). Tylko jemioła zwisa mi z lampy od tygodnia.

A teraz zbieram się NARESZCIE ze zakładu w domowe pielesze - i wcielam swój świąteczny plan w życie.

Spokojnych (!!!) Świąt!

wtorek, 14 grudnia 2010

north pole & back

Spakowałam kanapki, termos, koce, ciepłe skarpetki, śpiwory, namiot typu "igloo", zapalniczkę samochodową i podpałkę do drewna, naładowałam do pełna obydwa telefony, pożegnałam się z kotem i wyruszyliśmy. I, O CUDZIE!, udało się wrócić do szczęśliwie do domu, w sensie, że nie tylko ja, ale samochód też.

Przejechałam ledwo trochę ponad 500 km, średnia prędkość 37 km/h, czas można sobie łatwo policzyć. Teraz zamykam oczy i widzę zbliżające się pobocze, i czuję tę niepowtarzalną adrenalinę tej jednej sekundy, w której właśnie tracisz panowanie nad kołami i wpadasz w poślizg. Przepaliła mi się chyba żarówka w kontrolce eespe, a jeśli nie, to z całą pewnością potroiła swoje kilkuletnie zużycie w kilka godzin.

Zasady prowadzenia samochodu w warunkach arktycznych są proste: dwie rączki mocno trzymają kierownicę, oczy szeroko otwarte i nie tracimy głowy. Nawet kiedy przed maską takie widoki:

a właśnie zapaliła się kontrolka rezerwy paliwa.

Nawet kiedy trzeba zatrzymać się i zjechać na pobocze na widok każdego TIRa nadjeżdżającego z naprzeciwka, w przeciwnym bowiem razie ryzykujemy zepchnięcie na rzeczone pobocze w sposób niekontrolowany.

Nawet jeśli koła tracą przyczepność średnio co 31 sekund.

Nawet kiedy droga krajowa wygląda tak:

a nam już zamykają się oczy ze zmęczenia.

ZACHOWAJ CZUJNOŚĆ!!!

poniedziałek, 29 listopada 2010

zaskoczeni?

Umówmy się - to nie było tak, żebyśmy nie mogli się spodziewać. Pierwsze ostrzeżenie było we środę. Potem coś tam coś tam, niby pada, niby nie pada, ale dachy i trawniki trochę pobielone, znaczy - należy zachować czujność. Ale dziś - JAAAAK przywaliła!!! Nokaut w dwie czterdzieści, jak w dobrym polskim boksie.

Zanim jeszcze zdążyłam wyjść z domu - dzwoni MNM z troską, że jak nie muszę, to żebym w tę delegację dziś nie jechała, bo on zapomniał zmienić mi opony (kolejny zaskoczony), no i trochę się o mnie niepokoi, że niby sobie nie poradzę (?). No i niby przytakuję dla świętego spokoju, ale myślę sobie - bez przesady, przecież pada już od środy i jakoś żyję. I jeżdżę. Więc spoko.

Schodzę sobie jak gdyby nigdy nic do garażu (dzięki niebiosom za ten garaż!), odpalam, ruszam, wyjeżdżam... i tutaj skończyły się kolorowe motylki i chmurki z waty cukrowej, jak mnie zakręciło pierwszym piruetem zaraz na wyjeździe z bramy. W skoncentrowaniu milion i z prędkością średnią oscylującą w okolicach trzynastu kilometrów na godzinę jak ostatnia dupa nie kierowca dojechałam, gdzie miałam dojechać z opóźnieniem ledwo godzinnym, nie załatwiłam 90% spraw, które miałam załatwić, cudem wróciłam do domu po kolejnej godzinie i grzecznie przytaknęłam w myślach MNM - jak nie muszę, to nie jadę.

A teraz planuję się zwinąć w kłębek na fotelu wzorem kota zwiniętego zaraz obok, wyjeść z bombonierki te z nadzieniem orzechowym i nie wychylać się więcej bez potrzeby. Czasem nawet MNM miewa rację, a kot to już w ogóle.

królewna śnieżka

Już jest!!!

niedziela, 28 listopada 2010

tytułem wyjaśnienia

Bo to było tak.

W sobotę zerwałam się skoro świt tuż przed dziewiątą (poprzedniego wieczoru odpłynęłam ciut po 21, na kanapie, więcej nie pamiętam) rześka i pełna pozytywnej energii - bo wiadomo, nie dość że weekend, to jeszcze nie zaczyna się od kaca - CUD. Pozytywna energia opuściła mnie jakiś kwadrans później, ale na szczęście miało to miejsce już za kierownicą w drodze na zajęcia ruchowe (joga, no bo bez przesady), gdzie przez kolejne półtorej godziny jednoczyłam się ze wszechświatem i odnajdywałam swoje wewnętrzne ja w pozycjach, z których mogłam się już nie wyplątać. Ale wiadomo - im bardziej członki zawiązane w supełek, tym bliżej wewnętrznego ja docieramy, ta prosta zależność chyba nie wymaga dodatkowego tłumaczenia.

Wracam ja sobie taka cała zen do domu, zzuwam buty i rzucam sakramentalne "gdzie kot?" do MNM (ostatnio nie witamy się inaczej, bo wiadomo). On że nie wie. Ja że jak to. On że normalnie, pewnie gdzieś śpi. No to zaczynam "kici, kici", sprawdzam pod łóżkiem. "Zuuuuuzia" w garderobie. "Kotku, koteczkuuuuuu" we wszystkich szafach. "Zuzka, noo!" za kanapą. Nie ma. NIE MA!!! Nigdzie nie ma, no. Więc szybki rachunek sumienia - no niby mogła wyjść, rano otwieraliśmy drzwi. No niby tak, ale JAK?? Z drugiej strony wiadomo, koty wchodzą tam, gdzie chcą i tak, jak chcą, dając się zauważyć wtedy, kiedy chcą. A my nie mamy bynajmniej pierdyliona metrów kwadratowych, których przeszukanie trwało by pół dnia, mamy skromny apartamencik, w którym oto był kot - nie ma kota.

Wewnętrzną harmonię naturalnie szlag trafił w jednej sekundzie, od razu widać, ile ta harmonia wypracowana węzełkami z rąk i nóg jest warta. Funta kłaków (nomen omen). Szukamy na klatce. Nie ma. Pytamy po sąsiadach. Nie widzieli. Na ulicy (ja już panika milion, przecież mój koteczek z całą pewnością nie poradzi sobie na dzikim zachodzie ulicy!!!). Nie ma. Sąsiedzi szukają, szuka pani ze sklepu na przeciwko, jej córka i mąż, szuka pan na spacerze z psem i pani, która dokarmia okoliczne dachowce, niestety w żadnym z nich nie rozpoznaję Zuzki. Oczywiście ryczę już na całego, chlipię bezwstydnie na ulicy przeszukując okoliczne bramy i pustostany wyobrażając sobie, co też ten koteczek bidulka musi przeżywać - zimno, w obcym przerażającym miejscu, skazana na łaskę i niełaskę okrutnego kociego losu. I to wszystko nasza wina, jesteśmy nieodpowiedzialni kompletnie, tamagoczi nam trzeba było brać, a nie kota!!! (Myślę "nasza", mówię "Twoja", rzecz jasna. Awantura kosmiczna, szkoda gadać.)

I kiedy już tracę resztkę nadziei dzwoni MNM, który w poszukiwaniach na chwilę zahaczył o dom, gdzie przywitało go zdziwione kocie spojrzenie ot tak, ze środka dużego pokoju, że niby O CO CHO?? Spała sobie, NO III?

Uffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffff.

Potem to już drobiazg - stres wlazł mi w mostek i MNM musiał pokonać swą urazę do żywego, wsadzić mnie w samochód, zrobić rozpierduchę milion na pogotowiu (jak mu jakaś boguduchawinna wyskoczyła z "ale co Pan się tak rzuca?", to ja już wolałam mój zawał, niż być w jej skórze), wyciągnąć dyżurnego lekarza z toalety, wtargnąć do gabinetu sterylizowanego właśnie po wizycie pacjenta z wysoce zaraźliwym półpaścem oraz przymusić pierwszy personel w białym, jaki wpadł mu w ręce, żeby wykonał mi ekg celem potwierdzenia, że schodzę ("Pani, zawału to się nie dostaje tak OD RAZU!"). I tak najgorzej wspominam moment, kiedy zapytali mnie o wiek. Dobrze, że nie o wagę, wścibskie babiszony!

No ale, drogie dzieci, wszystko dobrze się skończyło - koteczek spał sobie bezpiecznie na piecu (czy tam gdzie on faktycznie spał, chyba już nigdy się nie dowiemy, gdzie bestyja postanowiła ukryć się przed nami w ten feralny poranek), pani nie zeszła na zawał i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

sobota, 27 listopada 2010

żyję, ale

Z nowości to dziś zawał serca (prawie) i zagrożenie zarażenia półpaścem, bo wdarłam się w panice (ten zawał) do niewysterylizowanego gabinetu ("Pani, GDZIEEE??? My tu półpaśca mieli!!!").

Dziękuję za uwagę.

piątek, 26 listopada 2010

aaa!

Jaśmina się rodzi!!!
Wzięła nas wszystkich z zaskoczenia i zamiast na gwiazdkę, postanowiła urodzić się w listopadzie - niby miesiąc taki do dupy, a muszę przyznać, że sami fajni ludzie z listopada, może to i niegłupie jest.
W każdym razie wszyscy obgryzamy pazury ze zniecierpliwienia i czekamy na wieści o punktach, centymetrach i kilogramach, no i że jest prześliczna, bo jak inaczej.

środa, 24 listopada 2010

ku pamięci

Właśnie spadł Pierwszy Śnieg.
Nie żebym nie cieszyła się PŚ (bo wiadomo), ale chciałabym niniejszym na łamach tego dziennika zaznaczyć z góry, że śnieg jako taki jest, owszem, gościem mile widzianym i będzie przyjmowany z należnymi mu honorami do dnia 1.01.2011 włącznie.
Potem będę niemiła.
Żeby nie było, że nie ostrzegałam.

wtorek, 23 listopada 2010

next, plis

Umieram. To już oficjalne.

Z tytułu okrągłego przebiegu wykonałam nareszcie długo odkładany przegląd okresowy i oczywiście wszystko, co najgorsze. Zmuszona zostałam brutalnie do zrywania się o świcie, kontaktów z państwową (ha) służbą (haha) zdrowia (hahahahaha!!!) na czczo (bez kawy nawet, to sobie wyobraźcie skalę zagrożenia), utoczono mi kilkanaście litrów krwi w 34573 wkłuciach (bo pani ma takie żyły schowane!), skasowano tysiąc pińcet (za co, ja się pytam? i kto do kurwynędzy ukradł moje składki?!) i NASTĘPNYYY! Doprawdy, ludzkie państwo.

Im się chyba wydaje, że tam sami chorzy do nich przychodzą, co to nie mają siły się o własne prawa upomnieć. Podejrzewam, że z tego samego powodu każą przychodzić na czczo, wiadomo, człowiek na czczo mniej awanturujący się. Dobrze, że nie w krawacie.

I wtedy właśnie wkraczam ja, może i osłabiona lekko brakiem porannej kawy, tym bardziej bojowniczo nastawiona do całego świata z włosem rozwianym i żądzą (oddania) krwi w oczach. Dialogi jak u Barei.

Pani w Białym: Usiąść i czekać!
Ja do Pani w Białym: Słucham?
PwB: Mówię USIĄŚĆ I CZEKAĆ!
JdPwB: Proszę...?
PwB: ?!?
JdPwB: Proszę usiąść i czekać, to Pani chciała powiedzieć?

Albo moja ukochana forma "niech zrobi".
Niech usiądzie.
Niech czeka.
Niech mnie pocałuje w dupę!!!

A potem się okazało, że mogę se umierać, w sumie nikomu to za bardzo nie przeszkadza, bo w tym roku skończyły się już limity, a na przyszły jeszcze się nie zaczęły. Następnyyyy!!!

piątek, 5 listopada 2010

jedna pani drugiej pani

Jak kiedyś pojawię się na spotkaniu towarzyskim w kaloszach, to o ile spotkanie to nie będzie miało charakteru grzybobrania lub innego gospodarczego, proszę - dobijcie mnie.

Serio? Tera na imprezę to nie ma jak gumiaki?
Do kompletu z cudnymi walonkami sprzed kilku sezonów. Nie, nie i NIE. Nie dam się tak oszpecić, choćby i Dior we własnej osobie przykazał mi wzuć to paskudztwo.

Więc tak: obleciałam z ozorem pobliskie skupiska handlowe, odnotowałam bez większego zdziwienia, że ubrań gustownych, dobrze skrojonych i nie ze szmaty do podłogi nie oferuje się w sprzedaży, dowiedziałam się, że sprzedawczyni w sklepie S. umawia się z Marcinem tylko po koleżeńsku i że jak raz poszła z nim do łóżka to jeszcze o niczym nie świadczy, niech sobie nie myśli, jutro też się z nim spotka, "na koleżeńskie mohito", ale nadziei żadnych mu dawać nie będzie, za to brunetka z P. została podle, po prostu podle! potraktowana przez szefową, o czym oznajmiła koleżance i połowie klienteli łykając łzy. Czyli nic nowego. Niezrażona, nabyłam zestaw szmat i błyskotek, których pewnie jeszcze przez wyjściem z domu pożałuję, wiem to. No chyba żebym nagle schudła 5 kilo, wtedy szmaty wszystko jedno, i tak będę wyglądać bosko. Albo albo.

Jutro impreza, a ja wciąż nie umówiłam się na manikjurę! Lecę.

wtorek, 2 listopada 2010

sen nocy listopadowej

Dziś śniło mi się, że wyskoczyliśmy sobie na city break do Kabulu. Nie wiem, jak Afganistan, bo sen w większości odbywał się w trakcie oczekiwania na przesiadkę na lotnisku w Bagdadzie. Może jutro mogłoby dośnić mi się jak było na miejscu, bo bardzo jestem ciekawa, proszę? Ważną rolę odgrywała we śnie również moja nowa torba podróżna od luiwitą (nie, niestety, równie rzeczywista, co ten cały wypad) czarna z różowym dnem. Nie wiem, jaką konkretnie, ale z całą pewnością kluczową.

Drogi pamiętniczku, cóż taki sen może oznaczać?
Za mało seksu? Za dużo seksu? Pojadę na romantyczny weekend spa do Krynicy z MNM, czy wręcz przeciwnie - na Bali z kochankiem? A może w ogóle nigdzie nie pojadę i nawet nie kupię sobie tego lui, bo podobno sny sprawdzają się na odwrót? Z góry dziękuję za pozytywne rozpatrzenie mojego zapytania.

Podobno w weekend kombinowali coś tam z zegarkami, ale osobiście nie popieram. Nie będę przestawiać w tę i wewtę, no proszę Was, nauczona doświadczeniem wiem, że i tak za chwilę wrócą do stanu poprzedniego, więc absolutnie nie widzę potrzeby. Mnie tam jest bardzo dobrze w czasie letnim. Aktualnie przybywam na zakład w okolicach 10 i nie narzekam.

Jakiś taki wrześniowy ten listopad, nie uważacie? Wrzesień był absolutnie chujowy, chyba ktoś próbuje nam to wynagrodzić. Wczoraj kot rozważał polowanie na zbłąkaną osę (ostatecznie nie zdecydował się ruszyć z fotela, ale omawiamy tutaj aktywność osy, kota, tak?). Na cmentarzu latały biedronki, ale za to sto lat już nie widziałam żadnej wiewiórki. Co się stało z wiewiórkami? Kiedyś karmiło się je orzechami laskowymi i obwarzankami, pamiętacie? Szkoda.


PS. Przed chwilą zadzwonił MNM i nakazał mi usunięcie słowa "chujowy" z powyższego tekstu. Bo to podobnież nieprzystojnie. Otóż niniejszym zapewniam, że uczynię to niezwłocznie, jak tylko przyjdzie mi do głowy odpowiednio ekspresywny synonim.

piątek, 29 października 2010

trick or treat

Suszi sruszi, ale czasem nie ma to jak Obiady Domowe. Dziś piątek, więc wiadomo - rybka panierowana, kapustka kiszona, ziemniaczki z koperkiem. Do tego maślanka lub kompot do wyboru. Rozkosz podniebienia za całe dziewięć pięćdziesiąt.

I tak sobie siedziałam, konsumując nie bez przyjemności ową rybkę (uprzednio usiłując wyłuskać ją z panierki potrajającej jej objętość) i zapijając maślanką, kiedy oczy me napotkały rozrzucone tu i ówdzie po stolikach ulotki zapraszające na imprezę z okazji helołin, która odbędzie się w dniu jutrzejszym w lokalu przylegającym bezpośrednio do stołówki zakładowej. Imprezę tę uświetni swą obecnością - uwaga, serio piszę jak było - zespół muzyczny Grzmiąca Półlitrówka.

No i tu wychodzi mój kompletny brak obycia, gustu i w ogóle, gdyż rozdziawiwszy usta zadałam sobie trud wygóglowania, ki diabeł, i okazało się, że owszem, piosenka turystyczna i studencka, a grupa prawie dorównuje mi wiekiem (prawie - bo jak wiadomo od wczoraj, dorównać mi wiekiem nie jest już tak łatwo). Ale chłopaki musieli być nieźle nagrzani, jak wymyślali nazwę, co?

W sumie to nie mam planów na jutrzejszy wieczór.

czwartek, 28 października 2010

dziś są

Napisać, nie napisać?
Napiszę. A co mi tam.

Wypijcie dziś moje zdrowie, co?
Żeby mnie w kościach nie łamało na zmianę pogody i za te orgazmy, co to podobno najlepsze po trzydziestce.

poniedziałek, 25 października 2010

było miło

Co rano kot miauczy jak zarzynany i wytęża kocią inteligencję oraz wszelkie bardziej lub mniej dostępne sobie metody, żeby razem z nami wyjść z domu. Zagląda nam błagalnie w oczy, kręci się między nogami z nadzieją, że może prześlizgnie się niepostrzeżenie, drzwi wejściowych nie odstępuje na krok i miauczy, miauczy, MIAUCZY. Kotu, nie idź tą drogą!

Jak to zawsze trawa jest zieleńsza po drugiej stronie płota, prawda? Człowiek dałby się poćwiartować, żeby w taki dzień jak dziś móc zwinąć się w kłębek na miękkiej poduszce, oprzeć stopy o ciepły kaloryfer i spać. A taki kot ma - i nie docenia. Ciekawe, czy on podobnie myśli sobie o nas?

A poza tym co.

Weekend miał wszelkie znamiona udanego. Najpierw jak na piątek przystało - kino (historia człowieka, który zarobił miliardy na odciąganiu mnie od pracy, wielkie dzięki, doprawdy). We sobotę MNM doprowadził całe towarzystwo do stanu, którego określenie "uchlany w trzy dupy" będzie wyjątkowo eleganckim i chichocząc diabolicznie odprawił do lokalu nocnego. Wysoce nieodpowiedzialne zachowanie, będę musiała sobie z nim poważnie porozmawiać. A wczoraj sushi gourmand (OMG!) poprzedziło wieczór wielce kulturalny, aż mnie od tej kultury tyłek boli. Naprawdę, mogliby dawać nieco wygodniejsze siedzenia w tych teatrach, tak to się nawet zdrzemnąć nie bardzo da.

A dziś znów do kieratu.
I tyle człowiek ma od życia, o.

czwartek, 21 października 2010

a jednak skrzeczy

Rozumiem, że to taka nowa świecka tradycja - śnieg w październiku. W sumie czemu nie, mogę nosić ciężkie buciory i szalik przez sześć miesięcy w roku, tylko trochę będę musiała przemeblować garderobę, bo aktualne proporcje sandałków do kozaków wynoszą 34:1. Ale to się załatwi, wszak nie żyjemy w czasach niedoborów obuwniczych, a nawet wręcz przeciwnie.

Bycie w przyszłym wcieleniu kotem domowym to naprawdę niegłupia myśl. Taki kot śpi 3/4 doby i właściwie głównym jego zmartwieniem jest, żeby było ciepło. No i oczywiście, żeby futro się błyszczało. Predyspozycje mam, myślę, że byłabym świetna na tym stanowisku. Mogę na próbę przespać jutro.

A wiecie, że niektórzy już produkują pierniki świąteczne? Podobno najwyższy czas.

Jeszcze tylko 5 miesięcy do wiosny.

czwartek, 14 października 2010

jeśli dziś jest październik

Tak, zdaję sobie sprawę, że może to trochę nieoczekiwanie, ale takie mam czasem przebłyski, a chyba rzadko mówię o tym głośno, bo przecież dużo ciekawiej jest wiecznie smęcić i mniej lub bardziej okazjonalnie rzucać kurwami. Ale dłużej nie mogę milczeć na ten temat. Muszę, bo się uduszę.

Jestem wściekle szczęśliwa.
Jak norka, czy jak tam.

I właściwie - nie bójmy się tego przyznać - nie mam ANI JEDNEGO powodu do narzekań. Ani jedniusieńkiego. Owszem, chwilami rzuca mi się na łeb i wszystko widzę w odcieniach od 75% szary wzwyż, ale to tylko oznacza, że mi padło na oczy.

A dziś - normalnie chce mi się krzyczeć ze szczęścia. Wiecie, tak na ulicy, na całe gardło, zrobić z siebie idiotkę, wszystko nie ma znaczenia. Upić się ze szczęścia i podskakiwać. Machać torebką jak idę. Rzucać się na szyję i uściskiwać z całej siły.

No, to byłoby na tyle.
Dziękuję pięknie za uwagę.

Nie, nie próbowałam dopalaczy.
No co Wy.

środa, 29 września 2010

piątek, 24 września 2010

w systemie siła

Podejrzewam u siebie nerwicę serca. Bo mam straszliwie suche ręce! Normalnie jak pocieram jedną o drugą to słyszę taki szelest, jakbym kartką o kartkę (paper-cut!). Czy to już zima?

Na zakładzie marazm i ogólna senność. Czasem trafi się jakaś delegacja do Paryża, ale zdecydowanie częściej do Kielc. Gdzie te czasy, kiedy człowiek z pasją w oczach i przyspieszonym tętnem zasuwał na adrenalinie do 22, a następnego dnia płomienne zorze, giełdowy ranek, z radiem na uszach o 8 może i wspomagany napojem energetycznym, ale z czystym entuzjazmem płynącym prosto z serca wjeżdżał windą na trzydzieste piętro by kontynuować szaloną produkcję pekabe? To se ne wrati? Teraz już tylko paprotka, korespondentki i o piętnastej fajrant?

Jesienią łatwo o chandrę, którą zaleca się leczyć dużą ilością wina, seriali i kotem. Kuracja rozpoczęta, aplikuję medykamenty w końskich dawkach, ale póki co poprawy brak. Byle do wiosny.

czwartek, 23 września 2010

niedziela, 19 września 2010

środa, 15 września 2010

za górami, za lasami

Zacznijmy od pokonania 300 km po polskich drogach we wrześniowo-listopadowej mżawce, późnym popołudniem slasz wieczorem. Widoczność kończy się jakieś 17 milimetrów za maską samochodu.

Żeby zwiększyć atrakcyjność tego etapu, końcowy odcinek będzie prowadził przez ciemny las, w obcym kraju, bez jednej latarni, za to z dwoma zylionami zakrętów i w górach (w górach zawsze czuję się jakoś tak niepewnie, o górach w obcym kraju to już szkoda gadać - wychowano mnie w przekonaniu, że drogi są proste, a ziemia płaska, każde inne okoliczności przyrody wprawiają mnie w niewytłumaczalną nerwowość). Niby mamy dżipies do towarzystwa, ale mamy też do niego ograniczone zaufanie, pomni pewnych przeszłych okoliczności, do których nie będziemy teraz wracać, dla dobra wszystkich.

Wracając do ciemnego lasu.
Z zakrętami.

Ma on to do siebie, że uruchamia wyobraźnię. I już po chwili nie możemy się zdecydować, czy czujemy się bardziej jak bohater Z Archiwum X, któremu nagle wyłoni się biała zjawa tuż przed maską powodując odruch gwałtownego skrętu w prawo, wprost w przydrożne drzewo, czy raczej jak ta najbardziej niewdzięczna aktorsko postać z Mentalisty, która pojawia się wyłącznie w pierwszych dwóch minutach, tylko po to żeby zostać zaraz potem zamordowaną w wymyślny sposób, czasem z zastosowaniem tortur. W tyle głowy majaczy nam jeszcze pomysł okrwawionego zombi z odpadającymi kawałami gnijącego ciała pojawiającego się znienacka we wstecznym lusterku, choć tylne siedzenie jest doskonale puste - motyw na tyle ograny, że nie pamiętamy, z jakiego to może być filmu.

I niezależnie od panujących warunków atmosferycznych trudno nas winić za paniczne wbijanie pedału gazu w podłogę, nawet jeśli nie jest to najrozsądniejsze, prawda? Rozum za intuicją, zawsze.

A na koniec to, co miało być przytulnym motelikiem przy autostradzie, okazuje się być fragmentem jakiegoś opuszczonego zamczyska wykutego na skale, do którego prowadzą drogi jak na szklaną górę, kąt nachylenia 50 stopni, nawierzchnia mokra kostka brukowa. Dziwne, że samochód jakoś mi się na ten szczyt wdrapał, bo z tego co pamiętam - rycerze na koniach spadali z przepaść jak ulęgałki. Jednak co technika to technika. Nigdy w życiu nawet w połowie tak mocno nie zaciągnęłam ręcznego, a i tak co chwilę wyglądam przez okno sprawdzić, czy się nie poluzował odrobinę, plasując maskę mojego dzielnego rumaka wprost w wejściu głównym do siedziby merostwa tego uroczego miasteczka.

Dalej OCZYWIŚCIE musiały być schody jak na rasową wieżę, kręte i wąskie, w cholerę długie, zwłaszcza jeśli ktoś ma ciężką torbę podróżną, megaciężką torbę z laptopem sprzed dekady (prawie jak ten komputer, co zajmował jeden pokój) i rasową damską torebunię (20 kg żywej wagi). A przed drzwiami mojego pokoju stoi, SERIO!, zbroja rycerska. I tak dobrze, że nie smok. Jestem PEWNA, że tu straszy, nie ma opcji.

Ale warto było pokonać wszystkie te trudności, żeby dotrzeć do upragnionej krynicy.
I to nie byle jakiej - jest ogromna, wolnostojąca, ze złotymi kurkami i na złotych nóżkach.
Wanna jak z bajki!

wtorek, 14 września 2010

jadąc do pracy świeciło słońce

Naprawdę! Rzecz miała miejsce na 384 kilometrze w stronę Katowic, zasięg zjawiska: jakieś trzy słupki na długość, na szerokość nie wiem, grząsko było. Oczywiście natychmiast zrzuciłam odzienie wierzchnie i chyba nawet złapałam trochę opalenizny. Mogę pokazać różnicę! Zaczęłam już rozważać opcję osiedlenia się w epicentrum tego cudownego zjawiska, gdyż jak wiadomo powszechnie słoneczne promienie mają bezcenny wpływ na psychikę mieszkańca strefy umiarkowanej, ale zaszło.

Ponieważ słońca łaknę desperacko, to planujemy z MNM zimowe wakacje. To taki nasz sprawdzony sposób na przetrwanie listopada, kto by pomyślał, że w tym roku listopad zacznie się już we wrześniu. Ale nie zraża nas to, wręcz przeciwnie - więcej czasu na planowanie zwiększa sukces realizacji.

Planowanie wygląda następująco: ja z wypiekami na twarzy rzucam kolejne destynacje pod dyskusję, MNM wychyla się zza swojego komputera i opiniuje co trzecią moją propozycję. Pozostałych nie słyszy (osobiście suponuję działanie celowe, ale póki co nie mam dowodów).

No to lecę. Kambodża. MNM rozszerzają się gwałtownie źrenice, ale udaje, że niby nic. Uganda. Wyraz niedowierzania połączony z lekką paniką. Kolumbia. Wychyla się zza komputera z "?!!!" w oczach. Hm, czyli chyba nie. Etiopia. Brak entuzjazmu. Boliwia. Błąd, BŁĄD, widzę, że go tracę, desperacko próbuję Tajlandią. O! Jest cień aprobaty. Ale z Laosem. Znów jesteśmy na pozycji "chyba zwariowałaś?!!!". Jemen. Dezaprobata 100. Haiti? Zimbabwe? Panama...?

Nic, nul, ZERO zrozumienia.

To ja już nie wiem, poddaję się.
Może Ciechocinek...?

poniedziałek, 13 września 2010

bikoz i gat haj

Trzy razy dziennie łykam baterię 5457578 różnokolorowych (acz z przewagą ciepłych odcieni żółci) piguł i tabletek oraz psikam sobie do nosa, usiłując zneutralizować irytujące objawy infekcji wirusowej. Co prawda diagnoza dyferencyjna wykluczyła tak pospolitą przypadłość jak grypa, skłaniając się raczej w kierunku lupusa lub autoagresji, ale ja nie jestem taka głupia, ja doskonale wiem, że to czasami jest wścieklizna, której absolutnie nikt by się nie spodziewał. Albo że pacjent jest w ciąży i złośliwy drugi bliźniak pożera jego wnętrzności. Różnie bywa, nigdy nic nie wiadomo. Zwłaszcza z tym bliźniakiem. Nie wolno tracić czujności.

A wracając do moich wesołych pastylek - trzy czwarte z nich zwierają pseudoefedrynę, część nawet w największych dostępnych na rynku bez recepty dawkach (o którym to fakcie oczywiście doczytałam już po łyknięciu 4 dawek, przed chwilunią). W efekcie jestem na haju i chodzę po ścianach. Do działań niepożądanych zalicza się pobudzenie, bóle głowy, nudności, drgawki, tachykardię, podwyższone ciśnienie tętnicze oraz udar mózgu. Poza tym ostatnim mam absolutnie wszystkie objawy, co do udaru jeszcze nie zdecydowałam. Chociaż udar kojarzy mi się raczej z upałem, więc po namyśle - nie, udar nie. Uf.

Siedzę teraz taka nawalona w pracy i mam niepokojące przeczucie, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Linia rozdzielająca pasy ruchu dziś rano tak zabawnie mi falowała. A piłam tylko syropek, obiecuję. Nic nielegalnego!

czwartek, 9 września 2010

plusy ujemne

Nie zdążyłam się za bardzo stęsknić. Dwa gorące oddechy i znów jest. Ostatnio widziałyśmy się w kwietniu, u nas nic nowego. W ogóle nie trzeba było. I jak to tak, bez zapowiedzi, my tacy niegotowi i nie ma zupełnie nic do herbaty. Może jednak przełożymy to spotkanie na inny termin? Na przykład dwudziesty trzeci grudnia? Co Zima na to?

Wstaję z łóżka rano i zawijam się w szalik, który zdejmuję w locie pod gorący prysznic wieczorem. Nie śpię w szaliku, ale to tylko dlatego, że potrzebuję jakiejś odmiany w życiu, a nie żeby wciąż to samo do zarzygania.

Są plusy.
Pod trzema swetrami człowiek i tak wygląda grubo, więc co za różnica.
Nikt nie oczekuje aktywności fizycznej na świeżym powietrzu i zrywa człowieka się z łóżka w sobotę bladym świtem w celu zażycia wycieczki.
Można leżeć całe wieczory na kanapie i żłopać wino, nawet grzane.
Kozaki są seksowne.
Mniejsze ryzyko uszkodzenia skóry promieniami ufał.
Brak przymusu wystawiania się na widok publiczny w bikini.
Do szczęścia wystarcza wanna wypełniona gorącą wodą (wrrr!).

Starałam się, tak?

poniedziałek, 6 września 2010

już po

No i zaczęło się na dobre, a właściwie skończyło (dobre). Czas włączyć ogrzewanie tyłka w drodze do pracy, zamienić podróżną zimną latte na gorącą herbatę z sokiem malinowym dla podwójnego efektu, a potem powoli zacząć zagrzebywać się w gawrze i nastawić budzik na 1 maja. Szkoda trochę, co?

W ogóle zrobiłam się ostatnio jakaś marudna. I wybredna. Prawidłowość zaobserwowałam: wraz ze spadkiem średniej dobowej temperatury narasta u mnie niechęć do nabywania produktów z niższej półki. Wczoraj na przykład kucnęłam w sklepie przy półce z zimowymi majtkami i nie mogłam wstać. Kolana mi się zastały w pozycji zgiętej i rób, co chcesz. Majtek nie kupiłam, gdyż najwyraźniej nie produkuje się już zimowych majtek. A ja nie lubię, jak mi wieje po nerach, starsi ludzie tak mają.

Zdecydowanie czas wybrać się na tę jogę, co to na nią się wybieram od miesiąca. W jodze ostatnia nadzieja.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

we wtorek w schronisku

Co prawda mamy poniedziałek, a zamiast schroniska całkiem przyjemny hotelik, ale reszta się zgadza jak ulał - za oknem plucha i kubek (z grzańcem) parzy w dłonie - a WYDAWAŁO MI SIĘ, że mamy sierpień, który jakby nie było jest miesiącem letnim (bo wrzesień to wiadomo, że ściema). Prawie jak w Kanadzie, pozwolicie, że zacytuję mój ulubiony ostatnio zabijacz czasu - summer is pretty much last week of June. Dwa swetry, polar, ciepłe skarpety, koc i gdyby nie ten grzaniec i sauna to zdechłabym z zimna. Poza tym jest zajebiście. Serio, serio.

piątek, 20 sierpnia 2010

hotel był wynajęty

I co?
I dupa.

MNM wciąż nie ufa swojemu kolanu (szczerze mówiąc, ja też nie bardzo), więc plan się rypnął, nie jedziemy nad morze, nie będziemy spacerować (!) po wydmach i nie nawdychamy się jodu, nie opchamy się smażoną rybą i goframi, w ogóle nie będzie NIC. Właśnie kliknęłam "anuluj rezerwację" i porzuciłam wszelką nadzieję.

Do tego jeszcze jestem od wczoraj na diecie.

Nic, tylko sobie w łeb strzelić.

piątek, 13 sierpnia 2010

nie wierzę w pecha

Postanowienia są po to, żeby je łamać, banał nad banały.
A jak już łamać, to z hukiem.
Zamiast dotrzeć dziś na zakład punktualnie, w zamian nie dotarłam wcale, gdyż MNM był łaskawy przemieścić sobie kość piszczelową względem udowej w sposób nieprzewidziany przez staw kolanowy, w efekcie czego w okolicach północy wizytował izbę przyjęć najbliższego dyżurującego szpitala, a dziś leży w fotelu, każe sobie podawać coraz to nowe okłady z lodu i w ogóle pełna obsługa, wiadomo.

Z tego wszystkiego zapomniałam dodać oleju do ciasta, mojego pierwszego ciasta od dwóch lat, zorientowałam się już po wsadzeniu do pieca. Ciekawe, co z niego wyjdzie.

A w ogóle to mamy piąteczek i jest super.
No to co z tego, że trzynastego.

czwartek, 12 sierpnia 2010

ajm sory ajm lejt

Nie zdanżam.
Ustawicznie, zawsze i wszędzie nie wyrabiam się, zawalam terminy, spóźniam się na spotkania, wszyscy siedzą w taksówce i czekają, a ja jeszcze oko nie zrobione, oczko w pończosze. Ludzie gadają albo wręcz milczą wymownie, przewalają oczami, wyznaczają mi dedlajny na miesiąc przed rzeczywistymi, biorą poprawkę. A ja dalej swoje. Wstyd.

Kusi, oj kusi przyjęcie w związku z powyższym taktyki AGRESYWNEJ SAMOAKCEPTACJI POPRZEZ ZINTENSYFIKOWANĄ AUTOSUGESTIĘ by kocica-my-godess: Chuj. Tak mam.

Ale nienienienienienie. O nie.
Będę pracować nad sobą. Zmienię się.
Przecież, do cholery, to całe zdanżanie nie może być aż tak trudne, w końcu ludzie jakoś zdanżają i żyją, tak?

Czytam właśnie w ramach wspominek oraz letniego przewietrzania głowy historię o takim jednym panu, co to wiecznie nie zdanżał na zakład i celem zminimalizowania powodujących rozstrój nerwowy skutków tej godnej pożałowania sytuacji powziął jakże szczwany plan usunięcia kadrowej podsuwającej mu nieubłagalnie co spóźniony poranek książkę spóźnień poprzez dokonanie otrucia ze skutkiem śmiertelnym za pomocą gronkowca podanego w postaci sześciu opakowań lodów Calypso. (owszem, lubię długie zdania) Jak ja go rozumiem doskonale!

Ale dość już.
Postanawiam niniejszym, że od dziś przedsięwezmę wszelkie dostępne i niedostępne dotąd środki celem zniwelowania wiecznego pozostawania ZA. Od dziś będę NA, a nawet PRZED!

No dobra, od jutra, bo dziś na zakład dotarłam spóźniona o jedyne 85 minut.
Chuj. Tak mam.

środa, 11 sierpnia 2010

Drogi pamiętniczku,

W związku z narastającym niedostatkiem pozytywnych bodźców, w nastroju dążącym do wisielczego, jako właścicielka rzeczonego nastroju w obliczu zbliżającej się nieuchronnie katastrofy emocjonalnej po prostu MUSIAŁAM działać celem zapobieżenia w/w. Nie jest więc moją fanaberią ani widzimisiem dokonanie absolutnie ratunkowych zakupów w dniu wczorajszych w postaci 4 (słownie: czterech) sztuk kosmetyków do makijażu w kolorystyce różnej, acz przeważnie śliwka i grafit. Nabywszy i autoużywszy niezwłocznie poczułam się od ręki ciut szczęśliwsza, co dowodzi tezy, że nie był to absolutnie zakup zbędny, a wręcz przeciwnie.

Ale prawdziwą satysfakcję odczułam dopiero w dniu dzisiejszym, tą samą drogą, acz w kompletnie różnych okolicznościach (rzęsiście oświetlona drogeria centrum handlowego, pachnąca perfumem różnorakim versus zaplecze sklepu z akcesoriami dla zwierząt pachnące różnie, ale przeważnie karmą dla psów i wyrobami skórzanymi) wszedłszy w posiadanie absolutnie pięknych sztylp(-ów?) skórzanych czarnych wysokich, których też zamierzam użyć w trybie natychmiastowym, dziś o dziewiętnastej, a następnie w nich spać i w ogóle nigdy już nie zdjąć ich z łydki, gdyż są boskie i zdążyłam już obdarzyć je uczuciem głębokim i namiętnym.

Drogi pamiętniczku, czy ja aby jestem zupełnie normalna?

piątek, 23 lipca 2010

jeśli dziś jest piątek

Jest wczesny wieczór, dopijam resztkę szampana z wczoraj, zaraz otwieram wino i zagniatam ciasto na pizzę, gra muzyka, będzie nas więcej, zjemy, upijemy się, pogadamy, pośmiejemy się, czegóż chcieć więcej.
W piątki jestem szczęśliwa.

wtorek, 20 lipca 2010

mały biały domek

Nie mam czasu, zarobiona jestem.

Zrywam się z poduszek w środku nocy z krzykiem, przerażona wizją zapomnianego ocieplenia fundamentu, styropian piętnaście centymetrów, przez który nieubłaganie uciekają kolejne kilowatogodziny ciepła.
Spędza mi sen z powiek wybór między elektrycznym grzejnikiem konwekcyjnym a tradycyjną instalacją ceo.
Męczy mnie koszmarem parada pieców gazowych naprzemiennie z olejowymi, zamiast owieczek przeskakujących przez płotek.
Nawiedza mnie wizja zawalających się ścian garażu wraz z kominem, grzebiących pod pustakami nasze urządzenia mechaniczne, nas samych i dodatkowo niewybrany wciąż piec oraz zbiornik z gazem typu propan-butan, eksplozję słychać w promieniu wielu mil.
Już się denerwuję na myśl o wyczerpujących emocjonalnie przeprawach z różnego rodzaju panami fachowcami, co to będzie pani zadowolona.
Jak przebłysk wyższej inteligencji trafia we mnie konstatacja, co my najlepszego, po co i ZA CO?

A nawet jeszcze nie zaczęliśmy na dobre.
Coś czuję, że będzie nerwówka jak dawno.

poniedziałek, 12 lipca 2010

płonie ognisko i szumią

Czy Was też przygina do ziemi świadomość, że nigdy nie będzie już tak, jak KIEDYŚ?
Warunki zewnętrzne można odtworzyć prawie idealnie: ognisko było, kiełbaski były, ziemniaki też.

Nawet średnia wieku gości mniej więcej się zgadzała. Z tym, że banda dwudziestolatków to jednak nie to samo, co ta sama na pierwszy rzut oka banda trzydziestolatków z pętającym się pod nogami przychówkiem, nawet jeśli średnio wychodzi na to samo. Przychówek, choć sam w sobie uroczy i absolutnie zniewalający, swoje wymagania ma i nie jest skłonny negocjować. Jak idzie spać, to idzie spać i gadania nie ma.

A nam się sentymentalnie zrobiło, i chociaż ognisko obyło się bez gitary i śpiewu (nie odżałuję!), to jakoś tak rzewnie. Że może byśmy się osiedlili na tej ziemi, co to przodkowie na niej pracowali w pocie czoła? Co prawda w tym przypadku przodkowie to jedno pokolenie wstecz, a pot czoła rosił głównie przy koszeniu trawników i zrywaniu porzeczek z krzaczków, ale fakt pozostaje faktem, a krwawica krwawicą.

I tak powstał Plan.
Początek.

A czy koniec będzie dobry, to już inna historia.

środa, 7 lipca 2010

nic mi się

Czy Wam się chce?
Bo mnie to się generalnie NIE CHCE. Nic.

Rano nie chce mi się wstać. Ba, nawet nie chce mi się wyciągnąć ręki, żeby uciszyć budzik. Wolę naciągnąć kołdrę na głowę.

Zęby to jeszcze umyję, ale już malować to mi się nie chce. Kiedyś oznaczało redukcję makijażu do zestawu podstawowego, wiadomo: puder_maskara_błyszczyk, dziś krem stanowi doskonałe wykończenie makijażu dziennego.

Obcasów to mi się masakrycznie nie chce nosić. Już nawet kupować przestałam, bo mi się tych 83625 par kurzy w szafie, każde absolutnie boskie i absolutnie nie do noszenia na co dzień, przy balerinach odpadają w przedbiegach.

Nie chce mi się myśleć, w co się ubrać i co zabrać na śniadanie.
Z domu to mi się taaak nie chce wychodzić!

A dalej to już z górki.

Pracować mi się nie chce, wiadomo.
Ale komu by się chciało?

Wieczorem to już kompletnie nic mi się nie chce. Zalegam na kanapie z laptopem i kieliszkiem, i tak zastaje mnie dzień kolejny. Nie chce mi się wstać do lodówki po dolewkę, na szczęście tu w sukurs przychodzi mi MNM. Jemu też się zasadniczo nie chce, ale do kuchni czasem skoczy, nie mogę powiedzieć.

Książek nie chce mi się czytać.
Na spacer nie chce mi się pójść.
Filmów nie chce mi się oglądać.
Sport brzydził mnie zawsze, więc tu się nie liczy.
Nawet gadać mi się nie chce, o pisaniu nie wspominając.
W ogóle myśleć mi się nie chce.

Jedno, co mi się jeszcze czasami chce, to spać.
Zdaje się, że nawet jakaś piosenka o tym była...?

wtorek, 6 lipca 2010

that's it

Chyłkiem, boczkiem, urwane kilka dni z początku, potem burze, mundial, ze dwa upalne weekendy, konie - i po czerwcu. A taki był ładny.
No a w lipcu to wiadomo - jesień idzie. Niby jeszcze nic, niby ciepło, ale od Anki zimne wieczory i poranki, a potem to już z górki.

Czyli to by było na tyle.
Po lecie.

Z ważniejszych - dziś miałam spotkanie, można powiedzieć, z serii tych bardziej znaczących. Może odwróci wszystko do góry nogami, a może tylko pospacerowałam sobie w ulewie. Przy czym opcja pierwsza byłaby zdecydowanie korzystniejsza, bez dwóch zdań. Pozostaje mi czekać cierpliwie, czyli coś, w czym jestem absolutnie beznadziejna. Otworzę sobie może w międzyczasie małego szampana (szampan jest świetny na czekanie), a z dużym poczekam (i to nie do jutra, tylko sporo dłużej, niestety).

I niech wreszcie coś się zacznie dziać, bo teraz to nawet pisać nie ma o czym.
(oby nie w złą godzinę)

środa, 30 czerwca 2010

ciepło, cieplej

Siedzę w pracy i autentycznie mam zaburzenia wzroku i równowagi od tego upału, podejrzewam udar cieplny.
Cały dzień myślę tylko o tym, jak cudownie będzie wreszcie wejść do domu, włączyć klimatyzację na maksa, zjeść na obiad naleśnika z twarożkiem i popić ZIMNYM winem.
W upały uznaję wyłącznie obiady na słodko, TTM?
Lubię lato, nawet bardzo, ale przecież nie w pracy, tak?
Normalnie pocieszają mnie wakacjepeel, ale dziś co, chyba musiałabym zaplanować weekend na Arktyce.
Znikąd ratunku.

niedziela, 27 czerwca 2010

piątek, 25 czerwca 2010

przez łąki, przez pola

Musiałam ochłonąć. Ale już. Matko.

Wczoraj autentycznie popłakałam się ze złości za kierownicą. Przed opluciem przedniej szyby powstrzymała mnie najostatniejsza resztka rozsądku i tylko argumentem, że będę musiała ją potem umyć. Ale mało brakowało.

Droga w tę przebiegła dość spokojnie, mimo ściany deszczu, w którą wjechałam jakiś kwadrans po rozpoczęciu podróży i wyjechałam jakiś kwadrans przed osiągnięciem celu. Dwie godziny wleczenia się trasą krajową jednopasmową za ciężarówkami, gdyż widoczność z pozycji za nie osiągała nawet kabiny kierowcy pojazdu poprzedzającego. Cudnie. Ale nic to, czasu miałam w zapasie (taka rozsądna jestem, o), to się spokojnie turlałam, muzyczka grała, dotarłam do celu z ledwo dziesięciominutowym opóźnieniem, wszystko pod kontrolą.

Ale za to z powrotem.

Wszystko zaczęło się od tego, że mili panowie, z którymi już kończyłam spotkanie, zainteresowali się kurtuazyjnie, jakąż to drogą do nich dotarłam. Przez K? Ależ proszę pani. Ależ skąd. Przez S pani jedzie, bez dwóch zdań. Koniecznie przez S! Przez K, też pomysł. Myślę sobie: czemu nie. Panowie lokalni, nie pierwszej młodości, znaczy chyba znają się na rzeczy, tak? To jadę.

Cóż, szybko się okazało, że moje złorzeczenia względem drogi w tę okazały się grubo przesadzone. Okazało się, że tamta droga to była cud-malina i w ogóle o co mi chodzi. Ta nowa droga, z powrotem, to dopiero, hoho. Nie wiem, kto i kiedy ją projektował, ale najwyraźniej odbywało się to jeszcze w czasach, kiedy koncepcja odprowadzania wody z była mglistym majakiem. O ubytkach (nie mówi się dziury, każdy dentysta Wam to powie) szkoda w ogóle wspominać. Stanowiły właściwie zdecydowaną większość drogi. Tymczasem ściana deszczu systematycznie podwajała swą gęstość. I oczywiście gwóźdź do trumny przybił z hukiem giepees swoją rozczulającą niefrasobliwością, po kolejnej sugestii przejazdu przez lekko tylko podmokłą łączkę poprosiłam go uprzejmie, żeby może jednak lepiej zmilczał. Lepiej dla niego. Szczegóły tej przeprawy litościwie pominę, gdyż mogłyby przyprawić MNM o niepotrzebny zupełnie zawał mięśnia sercowego, a przecież najważniejsze, że dojechałam cała i zdrowa, prawda?

W efekcie nadłożyłam 30 km i 80 minut, a wszystko to, żeby uniknąć "korków" w niespełna dwustutysięcznym K.
Niech żyją skróty.

czwartek, 17 czerwca 2010

no news is good news?

Żyję, żyję, ale co to za życie.
Wstawać trzeba bladym świtem, cały boży dzień haruj człowieku na zakładzie, do domu daleko, nikt z obiadem nie czeka, kapci nie poda, nawet pies ogonem nie merdnie na powitanie, seriale mają przerwę wakacyjną, wino ciepłe, truskawki mało słodkie, mleko do kawy się skończyło, wszystko chuj.
Jeśli dziś czwartek, to od czterech dni nie chce mi się robić.
Jedna pociecha w umówionej na wieczór wódce.
I tak o.

środa, 9 czerwca 2010

trzy lata

I wciąż się jakoś trzymamy ;)



Jeszcze tylko 47 do Złotych Godów, skreślam dni.

na co dzień i od święta

Na co dzień, owszem, żywię się głównie krewetkami, grzankami z łososiem i foie gras, surową rybą, wodorostem oraz serami śmierdzącymi na potęgę, czemu nie. Człowiek głodny, jak świnia, wszystko zeżre. Ale do czasu.

Kiedy przychodzi TEN czas, mówię NIE.
Koniec z tym świństwem z importu.
Przecież wszyscy wiemy, że wcale nie kuchnia chińska jest najlepsza na świecie. Bzdury.

Najlepszy na świecie jest młody ziemniaczek z koperkiem. Jajko sadzone, co się po tym ziemniaczku rozpływa ciepłym żółtkiem. Wiosenna fasolka szparagowa. Kwaśne mleko. A na deser - truskawki ze śmietaną i z cukrem.

I błogość.

No coś cholera musi być w tych smakach dzieciństwa, bo żaden homar mi do pięt nie dorasta ziemniaczkom z jajem sadzonym. Dobrze mówię?

wtorek, 8 czerwca 2010

wszędzie dobrze

No fajnie, fajnie, ale ileż można?
Słońce świeciło jak głupie, nic nie trzeba, człowiek snuje się tak bez sensu całymi dniami i nie wie, co ze sobą zrobić, spożywa alkohol w godzinach przedpołudniowych i inne posiłki w godzinach każdych, żołądek świruje od obcej flory, skóra się maceruje od moczenia się w basenie i wysusza od słonej morskiej wody, zmarchy od ultrafioletu rosną w oczach, oczy już bolą od czytania literatury wakacyjnej, a mózg domaga się czegoś pożywniejszego niż łatwostrawna papka, no i własnego łóżka brak.

Także bardzo dobrze się składa, że już jesteśmy w domu.

Radosny ten stan zamierzam uczcić wykonaniem w dniu jutrzejszym dwunastu prań (nie, nie na tarze, nie jestem AŻ TAK szczęśliwa), wyprawą na rynek po sprawunki, które będą wszystkim tylko nie piwem, frytkami i pizzą oraz własnoręcznym przygotowaniem schabowego, ziemniaczków z koperkiem i zielonej sałaty ze śmietaną. Nawiasem mówiąc, będzie to mój schabowy debiut, nie pogardzę zatem dobrą radą i pozytywnymi fluidkami.

poniedziałek, 24 maja 2010

znów będą!

Ukontentowanam, jak rzadko.

Jest kilka powodów stanu jak wyżej, aczkolwiek można powiedzieć, że wszystkie oscylują wokół jednej Przyczyny Głównej.

Bo właśnie wróciłam z zakupów, gdzie nabyłam 324736 książek lekkich, zabawnych, acz z pazurem (żadne mdłe do wyrzygania Coejle ani inne Pikolty nie wchodzą w grę, a fantastyka mi się już uszami wylewa, toteż ostatnio przerzuciłam się na Chmielewską i pochodne, bardzo sobie chwalę), pojemną torbę podręczno-plażową brązową w różowe mazaje oraz parę szmat i preparaty owadobójcze... TAK! JEDZIEMY NA WAKACJE!!!

Za chwilę dokonam ostatecznego kliknięcia klapą zakładowego komputera, trzasnę drzwiami i hej!

Można mi zazdrościć, proszę bardzo.
Nie żeby to było jakieś niewiadomoco, ale słońce i lenistwo gwarantowane, mnie tam niczego więcej nie trzeba. No, może jeszcze ewentualnie jakiegoś kelnera uzupełniającego napoje chłodzące i już. Jak zalegnę na leżaku pod parasolem dnia pierwszego, tak planuję się nie ruszać ani na krok aż poczuję się naprawdę wypoczęta. Czyli widzimy się jesienią.

Lecę się pakować!

wtorek, 18 maja 2010

reality bites

Weekend b. b. udany. Deszcz? Jaki deszcz?? U nas słońce świeciło jak głupie, spaliliśmy sobie nosy i karki, bez okularów p. słonecznych i kremu z filtrem 40 nie ruszaliśmy się spod dachu.

Poza tym to głównie się tam posilaliśmy - chyba w życiu nie zjadłam i nie wypiłam tyle w dwa dni. Pożarte ilości skorupiaków i innego wodnego paskudztwa liczyć należy w tonach. Czuję, jak obrastam skorupką i wypuszczam czułki. Wino wylewa mi się uszami. Życie jest piękne.

A tu co?
Mamy połowę maja, a ja rano wciąż włączam ogrzewanie dupy w samochodzie oraz farelkę w pracy. Czy komuś się coś nie pomyliło?? Mamy MAJ, nie MARZEC.

Jedynym pocieszeniem - za chwilę prawdziwe wakacje (o ile można nazwać prawdziwymi wakacjami te marne 14 dni, kiedy człowiek wciąż pamięta wakacje od czerwca do października, ehh). Dwa tygodnie słońca i obrzydliwego lenistwa, spanie do południa i 17 książek do przeczytania. Z bólem serca muszę przyznać, że nie jest tak znowu najgorzej. Co nieś?

poniedziałek, 17 maja 2010

wtorek, 11 maja 2010

nocne dylematy

O radę chciałam się spytać.

Taka sytuacja.

Załóżmy, że kłócicie się z Waszym Misiem karczemnie. W sumie trudno powiedzieć, czyja wina, nerwy puszczają obojgu i dochodzi nawet do rękoczynów (szczęściem tylko wobec przedmiotów martwych, ale zawsze).

I teraz tak - jest późny wieczór, WM zasnął beztrosko (drań bez sumienia, powiedzmy sobie szczerze), Wy ostentacyjnie siedzicie w drugim pokoju i zajmujecie się swoimi Bardzo Ważnymi sprawami, kontynuując standardowe bycie ponad to.

Co dalej? Idziecie spać z draniem, czy zostajecie na kanapie na noc? Dodam, że on naprawdę śpi i naprawdę nie zauważy różnicy aż do rana, więc tylko Wam będzie niewygodnie na tej kanapie, a on będzie miał całe łóżko dla siebie. A i rano nie przejmie się szczególnie, bo już po fakcie.

Dobra, załóżmy, że postępujecie racjonalnie i idziecie do sypialni. Oczywiście kładziecie się na samym koniuszku łóżka, owijacie skrawkiem kołdry i manifestujecie swoją wyższość. Oczywiście. Ale WM oczywiście ma to gdzieś, bo już zdążył przez sen o wszystkim zapomnieć i zwyczajowo się do Was przytula. Wy OCZYWIŚCIE próbujecie go zepchnąć, a wtedy on przez sen mówi "no nie bój się, nie bój" i "jestem tu" i przywala Was ciężką łapą (jak to Miś). I głaszcze po włosach.

I co?
Wybaczacie mu wszystko?
Tak za darmo??

piątek, 7 maja 2010

kobieta spełniona

Jest we mnie jakiś taki głupi atawizm, który głaszcze po główce w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, kiedy włączam pralkę. Też tak macie? A już dwie pralki + dwie zmywarki + umyta podłogi = moja wewnętrzna kwoka gdacze z aprobatą.

I jeszcze karmienie.
To jest chyba jakaś zaszłość jeszcze z jaskini, która każe mi karmić ludzi w najbliższym otoczeniu. I obrażać się śmiertelnie, kiedy odmawiają jedzenia. Moja mama tak ma, moja babcia tak ma, zapewne moja prababcia i dalsze protoplastki też tak miały. Napchałam więc dziś każdego, kto przekroczył próg mojego domu suszim po sam czubeczek i czuję się taaaka spełniona. Tak.

sobota, 1 maja 2010

piątek, 30 kwietnia 2010

łiiiiiikend

I to długi! Czegóż chcieć więcej od życia?
30 kwietnia to zdecydowanie mój faworyt wśród wszystkich dni roku, od kilku lat przebija nawet wigilię (bo kiedyś wiadomo, czekało się na Świętego Mikołaja, z wiekiem człowiek stracił złudzenia i wiarę w świętych). TTM?

A tu proszę, wszystko zgodnie z planem - słońce świeci, roślinność się zieleni, jeszcze tylko wytrzymam jakoś 6h w pracy i WOLNOŚĆ.

I będę chodzić boso po mokrej trawie.
I będę leżeć na ziemi i poczuję, że naprawdę jest wypukła.
I będę wystawiać twarz do słońca i wyobrażać sobie, że jestem na wakacjach.
I będę godzinami czytać książki na leżaku.
I będę spać w środku dnia zawinięta w koc na tarasie.
I będę pić wino przed 11 rano.
I będę mieć wszystko w dupie.

I pięknie będzie, no.

czwartek, 29 kwietnia 2010

na zdrowie

Dzięki bogu, że zdrowi jesteśmy.
Poważnie mówię.

Bo po pierwsze - to jestem absolutnie pewna, że gdyby tak zmuszono mnie do leżenia plackiem w łóżku dłużej niż standardowe 12 godzin, z całą pewnością doprowadziłabym moją rodzinę do bankructwa. Bankowo.

No bo co tu robić?
Allegro kusi. Ebay kusi. Milion sklepów internetowych kusi. O telezakupachmango nie wspominając!!!
A człowiek słaby jest, daje się wodzić na pokuszenie.
Zwłaszcza, że jakbym leżała w domu, to nie musiałabym z każdym głupim awizem zapitalać na pocztę, tylko zaprzyjaźniłabym się z panem paczkonoszem i wszystko by mi pięknie dostarczał pod samą kanapę.

Przy garach też przecież bym nie wystawała w chorobie (jakbym teraz wystawała, proszę Was), więc jedzenie z dowozem do domu.

Co prowadzi do kolejnej niedogodności - z całą pewnością dupa urosłaby mi do rozmiarów niekontrolowanych (jakbym teraz je kontrolowała, prrroszę Was).

O wydatkach na łapówki dla lekarzy i lekarstwa nie wspomnę.
Normalnie na katar tacham dwie pełne siaty z apteki, to o czym tu gadać.

Tak, dzięki bogu, żeśmy zdrowi.
Dzięki bogu, że to jednak nie był zawał.
I że wszystko będzie dobrze.

piątek, 23 kwietnia 2010

o co cho

Mój ulubiony słownik on-line jest doprawdy pełen niespodzianek. Zadaję mu oto proste pytanie - jak przetłumaczyć słówko "nakłucia", a ten mnie pyta "Czy chodziło Ci o: nakłonienie do uwierzenia w coś, co nie jest prawdziwe?". Hm. A wyglądam na taką?

piątek, 16 kwietnia 2010

stay put

Czarna passa komunikacyjna trwa.

Mieli my taki nieśmiały plan, co by dziś wieczorem uchlać się winem na plaży w Barcelonie. Wywiady miały być, autografy. Ale nie, oczywiście pierdolony wulkan na Islandii ma pierwszeństwo, jasne. Nie ma to jak wybuchnąć i sparaliżować ruch lotniczy na całym kontynencie. Fakt, że jest to jeden z mniejszych kontynentów NIE BĘDZIE uwzględniony jako okoliczność łagodząca.

A dziś rano - ledwo wystawiłam nogę za próg - natychmiast otrzeźwił mnie widok autobusu wbitego w ścianę kamienicy obok.

WTF??

Strach zbliżać się do okien, o wyjściu z domu nie wspominając.
Prosimy upewnić się gdzie znajduje się najbliższe wyjście awaryjne.

środa, 14 kwietnia 2010

chwiejna stabilizacja

Wiecie, co jest najgorsze?
Najgorsze jest, jak się żyje z człowiekiem 9 lat praktycznie 24/7, a ten Was W OGÓLE nie zna. I kupuje Wam jogurt gruszkowy.

Jadę sobie dziś rano jak co dzień na zakład w półśnie do pełnego snu (czasem nawet mi się coś śni po drodze!), ocykam się na chwilę na stacji benzynowej - co chcesz na śniadanie (kochanie) - weź mi jakiś jogurt (kochanie). No tak, ale żeby GRUSZKOWY? Co to w ogóle za smak jest? Truskawka, wiśnia - to są porządne, sprawdzone smaki. Wiadomo, czego można się po nich spodziewać, człowiek się czuje bezpiecznie. A nie tak. Teraz mi te małe ziarenka trzeszczą między zębami, no nienawidzę tego po prostu. Gruszka w jogurcie smakuje jak rozmoczona tektura i aromat identyczny z naturalnym. Paskudztwo.

A wydawałoby się, że osiągnąwszy pewien staż pożycia nie trzeba już precyzować smaków jogurtów i jaki chcesz sos do hot-doga. A tu proszę. Ładnie byśmy wypadli w takim na przykład czarparze! Jak to człowiek nie może być niczego w życiu pewien.

wtorek, 13 kwietnia 2010

The Glory of Poland

So do not tell me that cruel history cannot be overcome. Do not tell me that Israelis and Palestinians can never make peace. Do not tell me that the people in the streets of Bangkok and Bishkek and Tehran dream in vain of freedom and democracy. Do not tell me that lies can stand forever.

Ask the Poles. They know.


Published: April 12, 2010
NEW YORK TIMES

http://www.nytimes.com/2010/04/13/opinion/13iht-edcohen.html

środa, 7 kwietnia 2010

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

hop bęc

Konie to są naprawdę mądre zwierzęta. Mimo że z pozoru bezdennie głupie, to jednak mądre. Albo raczej - sprytne.

Na przykład doskonale wyczuwają, z kim na co mogą sobie pozwolić.
Na przykład, że jeźdźca niezbyt profesjonalnego (jaki ładny eufemizm, prawda?) można pozbyć się z grzbietu zupełnie łatwo i szybko.
Na przykład pochylając gwałtownie głowę do przodu po skoku.
Tak dla przykładu tylko mówię.

Cóż, nie powiem, bolało.
Na pierwszych pięć oddanych skoków trzy zakończyły się kontaktem z glebą, po jednym zatrzymałam się na końskiej szyi, daleko za granicą siodła.

Ale za to ten jeden!
Człowiek nawet nie miał pojęcia, ile frajdy go dotąd omijało.

środa, 31 marca 2010

size does matter

Z ekstremalnych doświadczeń motoryzacyjnych: 300 km przejechanych samochodem dwuosobowym. Ja wiem, czy on taki smart? Owszem, parkuje to-to całkiem zgrabnie, przy parkowaniu równoległym zawsze brakowało mi opcji jazdy w bok, a tu proszę, przy tych gabarytach można stanąć w poprzek i nic nie wystaje. I to chyba byłoby na tyle, więcej zalet nie stwierdzono.

Najzabawniej jest na autostradzie, kiedy osiągnąwszy (nie bez wysiłku!) maksymalną dozwoloną przepisami prędkość, czujemy się niemalże jak za sterami małej (!) awionetki - każdy silniejszy podmuch wiatru grozi zboczeniem z obranego kursu. Bezcenna jest również świadomość, że przednia strefa zgniotu kończy się gdzieś na wysokości naszego kręgosłupa, a tylna strefa zgniotu - mniej więcej na wysokości naszego kręgosłupa. O ile oczywiście mamy w sobie niezbędny luz życiowy i niezachwiany optymizm, bo jeśli nie, to powiedzmy sobie szczerze - to jest po prostu jedna wielka strefa zgniotu, w razie kolizji autko pewnie skompresuje się w zgrabną harmonijkę, która po złożeniu nie zajmie więcej niż 23 centymetry grubości. W końcu nie po to armia inżynierów pracowała nad kompaktacją, żeby teraz nadmiernie eksploatować przestrzeń złomowisk, tak? Wrażenie lotnicze pogłębia poziom decybeli wewnątrz, który sprawia, że po kwadransie łeb nam pęka. Dziwię się, że nie dali takich fajnych słuchawek w komplecie.

I tak skończyła się moja fascynacja małymi autami.
Następnym razem poproszę co najmniej o dodża, kit tam z parkingiem, chrzanić ekologię, bardziej cenię sobie własną integralność korporalną. O, taka ze mnie świnia.

sobota, 27 marca 2010

sierra lima oskar

Nic do mnie nie mówcie, bo chce mi się rzygać.
Próbuję zapchać żołądek kanapką, grzybkami, herbatą z sokiem malinowym, karkówką z ziemniaczkami, ajranem.
I nic.
Im bardziej jem, tym bardziej mi się podnosi.
W sumie jest to logiczne, aczkolwiek instynkt każe mi jeść dalej - może on też zwariował do kompletu z błędnikiem?

Bo wiecie, w błędniku jest taki płyn i im bardziej jest on lepki, tym wolniej spływa z tych włosków, które jak są oblepione tym płynem, to chce się nam rzygać.
Taką to cenną wiedzę przekazał nam dziś jeden bardzo mądry pilot.

Oraz że należało przed zjeść kisiel.
Bo kisiel smakuje tak samo w dwie strony.
Cudne.

No i wygląda na to, że tera trzeba będzie skądś wytrzasnąć milionpińcet, bo koniecznie absolutnie musimy zrobić prawo jazdy, żeby móc sobie podskoczyć potem na rybkę do Sopotu w jedyne dwie godzinki.

Tylko czy to warto?
Jak smakuje rybka w drugą stronę, ktoś wie?

środa, 24 marca 2010

ciepło zimno

Osobiście posiadam dwa tryby pracy: zapierdalanie na maksa i opierdalanie się na maksa. Opcji pośrednich brak.

Ponieważ aktualnie operuję w trybie pierwszym, to zasadniczo moje dni niczym się od siebie nie różnią: zapierdol - stajnia - serial - spanie.
Chyba że jest poniedziałek, bo w poniedziałek konie mają wolne, to wtedy: zapierdol - serial - spanie.

I tak w koło.
Także wybaczcie, ale nie bardzo jest o czym.

niedziela, 21 marca 2010

only if you belive it is

Jak wieczorne wyjście do kina na film od lat 10 zakończyć o 3 rano w klubie tańcząc na przemian do zasadzimy ziarno i chałup? Wbrew pozorom - zupełnie prosto. Otóż.

Po pierwsze - nic nie planujemy. Wiadomo bowiem powszechnie, że planowane wyjścia zazwyczaj bywają mniej udane od tych spontanicznych, a poza tym mamy dziś bad hair day i wiadomo - NIGDZIE NIE IDZIEMY. Z takim nastawieniem to faktycznie, więc nie należy się nastawiać.

Po drugie - ale jednak coś tam podświadomie antycypujemy, nie zakładając na siebie sweterka z golfem w romby ani wełnianej spódnicy do kostek, intuicyjnie wybieramy raczej strój bardziej do ludzi, myjemy też tę głowę, choć się nam nie chce (a przecież w kinie i tak będzie ciemno?) i wykonujemy makijaż, choć jak wyżej.

Po trzecie - poza ukochanym mężem zabieramy do tegoż kina przyjaciół, co to wiadomo, że zawsze któryś zaintonuje przeniesienie wieczoru w bardziej dorosłe klimaty. W naszym przypadku jednak nieco częściej (ca. 99,99% przypadków) rolę tę przyjmuje raczej KTÓRAŚ, ale przecież nie jesteśmy szowinistką. Niech i tak będzie.

Po czwarte - pozwalamy luźno rzuconemu pomysłowi rozlać się swobodnie, czekamy, czy ktoś pomysł podchwyci, nie chcemy przecież być inicjatorem wyjścia, bo przecież właściwie to same nie jesteśmy do niego przekonane i żeby nie było na nas, ale będziemy chyba dobrą koleżanką, nie będziemy takie i ostatecznie damy się na mówić.

Po piąte - odprawiamy ukochanego męża całuskiem w czółko na dobranoc do domu. I tu UWAGA! Jeśli tylko możemy, to odprawiamy go wraz z należącymi do nas pojazdami mechanicznym. Niestety, ten punkt planu zawiódł dziś na całej linii - ale okazało się, że jakimś cudem (sometimes I think of six impossible things before breakfast) wieczór o czystej wodzie (jak zwierzę!) nie musi oznaczać kompletnej porażki.

I dalej z górki - wybieramy miejsce, do którego udamy się w doborowym towarzystwie i później to już dowolnie. Można na przykład, jak autorka niniejszego poradnika, tańczyć do wyżej wspomnianego ziarna i chałup. A można robić zupełnie co innego zupełnie gdzie indziej i zupełnie inaczej, jak kto woli.

Najważniejsze, żebyśmy wracając do domu miały poczucie, że jeszcze nie jesteśmy takie ostatnie i gdyby tylko nam się chciało, to hoho. Nic nie jest niemożliwe. I z tym poczuciem wracamy grzecznie do ciepłego domku, włazimy pod kołdrę i zasypiamy.

czwartek, 18 marca 2010

r u ready?

No dobra, teraz serio.
Proszę mi tu zaraz odpowiedzieć, TYLKO SZCZERZE!, czy jesteście gotowi na mój powrót?

Bo niby mam bilet na dziś wieczór, ale wiecie, tutaj pomykam w sweterku z krótkimi rękawkami i bez skarpetek, z okularami słonecznymi na nosie. I żebyśmy się dobrze zrozumieli - jestem w pełni władz umysłowych, nikt nie wytyka mnie palcami.

Także wiecie. Jedno słowo i przebukowuję na lipiec.

Więc jak będzie?
Mogę już wracać, czy jeszcze chwilę poczekać?

środa, 17 marca 2010

protest w sprawie

Nic mnie tak nie przygnębia, jak nakrętka na butelce wina. Niech już byłby nawet ten beznadziejny nowomodny szklany korek - ale nakrętka? Z gwintem?? No proszę Was.

Człowiek bierze taką butelkę do ręki, przekręca tę cholerną nakrętkę i pozostaje już tylko sobie golnąć - ot zwyczajnie i po prostu, jak jakąś (tfu!) mineralkę codzienną inny soksprawdziwychowoców. A gdzie romantyzm? Gdzie klasa, wdzięk i szyk? Gdzie, ja się pytam, do cholery, podział się korek???

Doprawdy, świat się kończy.
Ja rozumiem tiwidinery, rozumiem nazywanie restauracją budy z frytkami, rozumiem polewę z papierka, rozumiem placki ziemniaczane w proszku nawet, ale wina z nakrętką nie rozumiem i nie zrozumiem. I nic mnie nie obchodzi choroba korkowa.

Człowiek musi mieć jakiś fundament, coś, na czym może się oprzeć, i żeby to było trwałe i pewne, tak? To jak ja mam się czuć, jak mi się korek wyrywa spod stóp?

Nic dziwnego, że tracę pion.

mornin's here


poniedziałek, 15 marca 2010

blue in bru

Gdybym miała mieszkać gdzieś indziej, to chyba właśnie tu. Bo właściwie mają tu wszystko, co trzeba i jak trzeba. Normalnie nawet ja nie mam się do czego przyczepić.

No może troszeczkę do faktu, że włączanie świateł mijania uznaje się tutaj za zbytek. Tak, w nocy też. Bo przecież wszystkie drogi to autostrady, a wszystkie autostrady są jasno oświetlone - więc o co cho? Ale wyhamowałam jakoś, więc luz.

Po pierwsze - jedzenie mają tu bez zarzutu. Zwłaszcza owoce morza. I czekoladę. I wafle. Już nawet mogę im wybaczyć ten majonez wszędzie. Alkohole też niezgorsze. Jak wiadomo, jest to warunek konieczny rozbudzenia mojej miłości do miejsca, a często również i wystarczający. Ale to nie wszystko.

Po drugie - wszyscy są mili! Ja nie wiem, ale ktoś będzie żałował tych wszystkich uśmiechów jak przyjdzie do rachunku za korekcję zmarszczek mimicznych. Chyba że chirurgia plastyczna jest tu objęta pakietem świadczeń podstawowych? Muszę sprawdzić, bo jeśli tak, to bez zbędnych ceregieli wchodzę w to na pełnej.

Po trzecie - te ich drogi. OMG. Każdy odcinek drogi składa się w 96% z autostrady, więc średnia prędkość na całej trasie wynosi 118 km/h. Tak to nawet ja mogę podróżować.

Po czwarte - te ich okna od podłogi do sufitu, żadnych (tfu!) firanek, achh! Po co komu telewizor, jak wszyscy sąsiedzi takie mają?

Klimat też całkiem całkiem. Owszem, jest wiosna. Nie żebym się zbytnio ekscytowała tym faktem, ale dziś zostawiłam płaszcz w samochodzie oraz rozważałam przez moment brodzenie po kostki w fontannie. Z tym, że nie przesadzajmy, też mi atrakcja, wiosna! My też KIEDYŚ będziemy mieć wiosnę, tak? TAK??

Jak podsłuchałam przypadkowo po wylądowaniu komentarz jednego takiego współpasażera "niby tylko dwie godziny lotu, a pięćset lat różnicy w rozwoju cywilizacji". I choć polska moja dusza się buntuje, to trudno nie przyznać, że coś w tym jest.

Jest tylko jeden problem.

Daleko stąd do domu.

niedziela, 14 marca 2010

zennn

Dziś jest bardzo specjalny dzień. Wyjątkowe święto. Bo dziś mija okrągłe pięć miesięcy, od kiedy jesteśmy razem. Ja i zima. Piękny związek. Zaczynam wierzyć, że to jest TO i że ona zostanie ze mną już do końca. Mojego lub jej.

Tym razem powstrzymam się przed cisnącą się na usta kurwą.
Będę jako ten kwiat lotosu na tafli.

A zakład?

czwartek, 11 marca 2010

kosmos

Stoję sobie rano w kolejce (bułki i ser żółty), sklep spożywczy przyzakładowy, godzina może nie najwcześniejsza, ale do trzynastej to jeszcze hoho. Stoję sobie i skupiam się na utrzymaniu pozycji mniej więcej pionowej, powiek w górze, kurczowo usiłuję łapać się strzępków świeżo nabytej przytomności, nie osunąć się w sen, nie mieć złudzeń, nie ziewać. Wiadomo.

Przede mną stoi człowiek (zrozumiałe), z wyglądu całkiem zwyczajny, niestary, przyjemna tweedowa marynarka, czyste buty, czyste paznokcie, nie ma się do czego przyczepić. Normany taki, nawet przystojny jak spojrzeć pod odpowiednim kątem. Sympatyczny z twarzy, mógłby być naszym kolegą ze studiów albo sąsiadem z naprzeciwka.

I oto na człowieka przychodzi jego kolej, uśmiecha się uroczo do ekspedientki i mówi "dla mnie ćwiartka".

- Jakiej? - Wszystko jedno. - Żołądkowa...? - Może być.

Płaci, wychodzi.

Kurtyna.

Kosmos.
To tak można??
Dlaczego nikt mi nie powiedział, że można?
PRZED TRZYNASTĄ???

I tak sobie siedzę i myślę, jak ja bardzo nie poznaję się na ludziach, przynajmniej na pierwszy rzut. Że niby nic, a tu proszę - żołądkowa przed dziewiątą bez skrępowania, rzecz zwyczajna jak dla mnie bułki i gouda. Na dobry dzień.

Ciekawe, czy wypił ją po drodze, czy może dotarł do domu. Chyba raczej po drodze, bo po co inaczej brałby ćwiartkę, nie? Do domu to chyba raczej połówkę, można przecież schować na później.

W takich chwilach dochodzę do wniosku, że jestem nudna jak flaki z olejem, nawet bez pięćdziesiątki w zestawie. Oraz że pełnia życia pozostaje niedoścignionym króliczkiem, choćbym nie wiem ile wina wypiła - bo czy to się właściwie w ogóle liczy, ale TAK NAPRAWDĘ, jeśli spożywamy alkohol po 18? Nuda, panie dzieju. Po 18 to wszyscy spożywają. Spożyć przed 9, o, to jest COŚ!

Czy to ja oszalałam, czy świat...?

poniedziałek, 8 marca 2010

it's better to be

over the hill, than burried under it! ;)


Happy Birthday Grandpa!

niedziela, 7 marca 2010

zmarzlina

Mamy taką małą tradycję z MNM, że w okolicach dnia kobiet rozpoczynamy sezon wyjazdowy, najchętniej w kierunku południowym. Bo wiadomo, wiosna wiosną, a przezorny zawsze ubezpieczony. Jednakowoż w tym roku najwraźniej za krótko jechaliśmy. Bo jak wytłumaczyć to, że przez całą tegoroczną pol(arną)ską zimę w nie zhańbiłam się czapką, a wczoraj odmarzły mi uszy??

Z pewnym takim rozrzewnieniem wspominam ubiegłoroczny DK, kiedy to spożywaliśmy surowe produkty spożywcze siedząc wprost na trawie, a słońce grzało jak głupie. W tym roku owszem, z tym, że trawa pod grubą warstwą białego gówna, a słońce pod grubą zasłoną białego gówna. Wobec powyższego produkty spożywamy wyłącznie w maksymalnej dostępnej temperaturze oraz stężeniu, koniecznie w bezpośrednim sąsiedztwie ognia i chętniej jednak we wnętrzach.

Na rynku staromiejskim, jak to na rynku staromiejskim od setek lat, wielojęzyczny gwar. Docierające do naszych uszu strzępki rozmów w językach zachodnioeuropejskich ("fucking freezing", "saw a twenty-centimeter snowflake") wyrażają z grubsza to, co sami wyrazilibyśmy słowami, gdyby nie obawa przed odmrożeniami. Zasadniczo od lat porozumiewamy się z MNM raczej bez słów (co może dawać mylne wrażenie, że NIE MAMY O CZYM ROZMAWIAĆ), więc szybka wymiana spojrzeń, podnosimy kołnierze i udajemy się krokiem przyspieszonym do najbliższej winiarni, gdzie powoli odzyskujemy czucie w policzkach gdzieś w połowie drugiej szklanki varenego wina.

Ale nie żebym narzekała! O nienienie. Co to, to nie ja.
Bo tak po prawdzie, to pięknie tu, karmią całkiem dobrze, poją niezgorzej i dają najlepsze tajskie masaże na świecie. I mają wannę!!! No i, last but not least, nie zapominajmy, że sama się tu pchałam, więc jest BOSKO i tego się będę trzymać.

sobota, 6 marca 2010

krtek i hranolki

Znów mnie nie ma, bo jestem gdzie indziej.
Wszystko fajnie, tylko mają tu na lekki deficyt słońca i samogłosek.
Oraz krtka. Cóż. Każdemu takich bohaterów, na jakich zasługuje.

piątek, 5 marca 2010

u r what u eat

Miałam (Ci ja) takie silne postanowienie, że się będę zdrowo odżywiać od teraz, powzięłam je jakieś trzy dni temu. I co? I w ciągu ostatnich 20 godzin zjadłam półtorej princessy, jedno wino półsłodkie, trzy (I TEGO SIĘ BĘDĘ TRZYMAĆ!) kawałki boskiego ciasta kokosowego, jeden plusz magnez oraz jedną kawę z mlekiem od makdonalda, więcej grzechów nie pamiętam. I nie zapowiada się wcale, żeby miało być lepiej, przecież nie będę jeść zdrowo w weekend, k'mon. Ktoś ma na zbyciu wątrobę zero-minus z_małym_przebiegiem_bezwypadkową_pierwszy_właściciel_niesprowadzaną? Biorę od ręki.

Też tak macie, że jak Was boli brzuch od przejedzenia, to głupi system nerwowy potrafi pomylić to z głodem i wysyła nieznoszący sprzeciwu impuls "JEŚĆ!" w trybie ciągłym narastającym? Czy to tylko mnie się tam coś w środku popsuło w systemie?

Coś bym zjadła.

środa, 3 marca 2010

co to ma być??

Za oknem...?
Co to niby ma być - żarcik taki??
Wyborny, doprawdy. Przezabawny.
Z tym, że ja nie mam za bardzo czasu na wygłupy, zarobiona jestem.
Także ten.

poniedziałek, 1 marca 2010

in vino veritas

No dobra, czas spojrzeć prawdzie w oczy. Nie był to kulturalny wieczorek towarzyski przy lampce wina, choć długo broniłam się przed dostrzeżeniem tego oczywistego faktu. Przy czwartej butelce prawda przejechała mi brzytwą po oczach zrywając misternie podtrzymywany woal pozorów - oto skułam się (ZNÓW!!!) do nieprzytomności z taką jedną przyszłą_panią_burmustrz. Właściwie to jak zwykle, trudno zaprzeczyć. Może to dlatego, że za rzadko się widzimy i usiłujemy nadrobić ten cały niewypity na co dzień alkohol? A może po prostu, jak pewnie myśleli sobie nasi mężowie, patrząc na tę scenę z rosnącym z każdą "lampką" pomieszaniem politowania z przerażeniem (wszystko na "p", ciekawe), wyłazi z nas nasza prawdziwa pijacka natura. Nie potwierdzam i nie zaprzeczam.

Dodatkowo, w alkoholowym widzie dokonałyśmy wczoraj rezerwacji hotelu nad ciepłym morzem (korzystając z uprzejmości jej męża - czego nijak nie mogę zrozumieć - dlaczego on nam tę kartę udostępnił? może też się skuł niepostrzeżenie??), więc postanowione i przyklepane - będziemy nadrabiać niedostatki w towarzyskich kontaktach hurtem, przy pomocy alkoholi lokalnych. Na wieść o czym moja wątroba jęknęła przeciągle, a boleściwie. Ale od czego wynaleziono esenciale_forte, prawda. Idę poszukać na All, czas zacząć gromadzić zapasy.

I gdyby nie młot pneumatyczny, co to mi dziś usiłuje rozłupać czaszkę od środka, to z całą pewnością świergotałabym już w amoku szczęścia - gdyż albowiem - za oknem WIOSNA!!! Pięknie jest, co? Idźcie koniecznie na spacer, ja dołączę jutro, jak tylko minie mi światłowstręt.

poniedziałek, 22 lutego 2010

who's_the_master

Jestem miszczem koordynacji.
Bez dwóch zdań.

Próbowaliście kiedyś uzgodnić wspólne parametry wyjazdu wakacyjnego dwutygodniowego dla dwunastu osób dorosłych, pracujących zawodowo w 12+n (nie chce mi się liczyć, kto ma ile części etatu gdzie - ale na pewno n>1) różnych organizacjach, w tym 6 bab oraz 2 facetów nie mniej foszastych od przeciętnej baby? Otóż powiem Wam, że należy uwzględnić co najmniej [12^8]! (dla humanistów - ten wykrzyknik to SILNIA, czyli BARDZO, BAAARDZO DUŻO) sprzecznych uwarunkowań, wykazać się zdolnościami mediacyjnymi na poziomie proficiency, anielską cierpliwością oraz sześcioma godzinami wolnego czasu z dostępem do internetu i telefonu. Dalej już pójdzie jak z przysłowiowego SPŁATKA.

Ale.

Jako że, nie chwaląc się, jestem w/w MISZCZEM - to powyższe oczywiście było jeno dziecięcą igraszką.

I oto stał się cud, i JEDZIEMY JAK CO ROKU WSZYSCY RAZEM NA WAKACJE.
Kto twierdzi inaczej - niech się nie boi powiedzieć mi tego prosto w oczy. Proszę, śmiało. Anyone...?

niedziela, 21 lutego 2010

wiosnaaaaaaaaa

To nic, że trawniki pokrywa wątpliwie już białe gówno do wysokości jednego metra, to nic, że mamy połowę lutego i wciąż nie ma mowy o sandałkach, to wszystko nieważne, bo dziś po raz pierwszy w tym roku ZAPACHNIAŁO WIOSNĄ!

Aż nabyłam z tej okazji całkiem nowe okulary przeciwsłoneczne i jestem absolutnie szczęśliwa. Teraz będzie już tylko lepiej.

WIEDZIAŁAM, że w końcu kiedyś nadejdzie ten dzień. I oto jest.
Ha! Hahahhahahahahahahahah!!!

sobota, 20 lutego 2010

drogą, drogo

Uprzejmie donoszę, że przebyłam dziś własnoręcznie ponad 700 km drogami krajowymi i szczęśliwie dotarłam do domu w jednym kawałku. Wraz ze mną dotarł prawie równie szczęśliwie nasz ukochany samochód w stanie niemalże nienaruszonym (upiorne walenie w lewym przednim nadkolu - WTF??) oraz mandat karny na kwotę 200 nowych polskich złotych w pakiecie z 6 punktami karnymi, co było wyrazem wyjątkowej uprzejmości i najwyraźniej dobrego humoru pana policjanta, gdyż, powiedzmy sobie szczerze, miał pełne prawo wypisać 500/10.

Czyżby ubiegłoroczna zła passa samochodowa się skończyła...?

czwartek, 18 lutego 2010

wSPAniale

Dochodzę do wniosku, że ten MNM nie taki ostatni. W końcu (!!!) dotarły do niego subtelnie przez długie miesiące wysyłane sygnały podprogowe o wymarzonym podarunku - otóż oczywiście chodzi o WANNĘ.

No to dostałam. I to taką fulwypaszbąbelkamiioczojebnymiświatełkami (chyba nawet dostałam lekkiego napadu drgawek (siżers) od tego migania, ale co tam), z olejkami, świecami, muzyczką i przystojnym masażystą w pakiecie. Szkoda, że tylko na jeden wieczór, ale dobre i to, prawda.

I mam tylko jedną drobną uwagę - w tych stołach do masażu, co to mają takie specjalnie wyprofilowane zagłębienia na twarz jak się leży na brzuchu, żeby się nie udusić, powinni zrobić jeszcze dwa dodatkowe - na cycki.

Poza tym było bosko.
See U soon.

środa, 10 lutego 2010

na okrągło

Jestem głęboko rozczarowana, że gógle nijak nie nawiązują graficznie, jak to mają w miłym zwyczaju, do zaślubin Polski z morzem. A przecież dziś okrągła dziewięćdziesiąta rocznica odzyskania dostępu do morza! Serdecznie namawiam wszystkich nadmorzan do uczczenia tego faktu co najmniej spacerem po plaży, można wrzucać biżuterię w fale wzorem generała (chociaż platynową to może jednak niekoniecznie). Wrzućcie i ode mnie coś, bo jakoś mi nie po drodze dziś do Pucka, nad czym szczerze ubolewam. Z góry wielkie dzięki.

A propos okrągłych rocznic - jak wiadomo - the time has come. Startujemy w sobotę. A fakt, że lepiej być "over the hill" niż "burried under it" jest dla mnie naprawdę niewielkim pocieszeniem. Choć może patrzę na sprawę z zupełnie niewłaściwej perspektywy.





Ale stawimy temu czoła z godnością.
Nawet jeśli godność ma od teraz oznaczać toksynę kwasu botulinowego wstrzykiwaną podskórnie w niewielkich dawkach.

niedziela, 7 lutego 2010

niech żyje bal

Drugi raz nie zaproszą nas wcale...?

I jeszcze smutna refleksja mimo weekendu - odkryłam dodatkowy sposób, w jaki ewolucja postanowiła na człowieka się uwziąć i dać mu w kość (sic!). Otóż kość ogonowa. Najwyraźniej dysponujemy nią wyłącznie na potrzeby ewentualnego jej złamania, innego uzasadnienia nie widzę. Czego też najprawdopodobniej udało mi się dowieść wczoraj rano widowiskowym saltem zakończonym gwałtownym kontaktem z glebą. A-ła.

czwartek, 4 lutego 2010

luty vs. lipiec

Wygląda na to, że zapadam w sen zimowy. Aura sprzyja ograniczaniu aktywności do minimum, zagrzebywaniu się w ciepłych norach i spożywania trunków wysokoprocentowych w nadmiernych ilościach. Jeszcze trochę potrwa ta cholerna zima i obawiam się, że wreszcie osunę się w poważne stadium choroby alkoholowej, na granicy którego z gracją balansuję od lat. Do czasu.

W radiu zamiast jakiejś porządnej, rozgrzewającej samby czy innego merengue tylko hazard i afera, wysoka komisyja i Kamiński. Człowiekowi społecznie nieobojętnemu nie słuchać nie wypada (potrójne zaprzeczenie, kto się nie pogubił?), aczkolwiek ja tam słyszę głównie dwa słowa powtarzane w kółko: TRZYDZIESTY LIPCA... hmmm... co też ja robiłam TRZYDZIESTEGO LIPCA? Kochany pamiętniczku...?

Cóż, nie wypadłabym chyba wiarygodnie w oczach wysokiej komisyi, gdyż zupełnie nic nie pamiętam, a zapiski są jakby mało jednoznaczne, lista nazwisk nijak nie zgadza się z terminarzem spotkań, guilty as charged. W sumie nieważne, co, ważne JAK. Czego bym nie robiła, robiłam to w sandałkach oraz sukienkach na cienkich ramiączkach, w przeciwsłonecznych okularach oraz z jedną nogą w basenie. Pijało się wtedy zimne drinki, zimne wino i zimną wódkę (w sumie to ostatnie się nie zmieniło), zalegało na hamakach w cieniu i grzało tyłek w słońcu. Mówcie sobie, co chcecie, ale lipiec bije ten cholerny luty na łeb.

No. To sobie ponarzekałam. Jak nie ja.
Do usłyszenia za 5 miesięcy.

wtorek, 26 stycznia 2010

upał jakby zelżał

Ku pamięci - -22 stopnie celsjusza w drodze do pracy.
MINUS DWADZIEŚCIA DWA.
Ostatni raz taką temperaturę odnotowano tu kiedy? W czterdziestym siódmym?

Ciepłe majtki, ciepłe rajtki, ciepłe skarpetki, ciepłe podkoszulki, ciepłe koszulki, ciepłe sweterki, ciepłe buty, ciepłe kurtki, ciepłe rękawiczki, ciepłe szaliki, ciepłe czapy - najlepiej te puchate z uszami. Gorąca herbata, grzane wino, ciepła zupa, setka wódki. Kanapa, kocyk po nos, dodatkowy polar. Wrząca kąpiel. Sauna. Solarium nawet.

I nic.


Czy zawiesiliście już słoninkę dla sikorki?

czwartek, 21 stycznia 2010

flasz njus

Zimno jak na Alasce.
Białe gówno chyba się zadomowiło.
Załapałam o co chodzi z tym dosiadem w galopie.
Jeżdżąc czuję jak mi zamarza woda w głębokich warstwach skóry.
Wygrałam tydzień temu w pokera, więc dziś pewnie znów wtopię.
Wessało nas w nowy serial o szesnastoletnim noworodku.
Poszukuję sposobów na wydobycie MNM z zimowej deprechy.
Poza tym po staremu.

A co u Was?

wtorek, 19 stycznia 2010

maskarada!

Na tapecie karnawałowe szaleństwo.

Zakładowa gazetka kusi zaproszeniem na bal, jedyne czypińcet od pary, w cenie schabowy i bigos, wódeczka symbolicznie, pół litra na łebka, reszta we własnym zakresie, obowiązują kotyliony i white tie, eresfałpe silwuple. Owszem, mam jeszcze wolne miejsca w kajeciku, acz takie bardziej pojedyncze z boku w trzecim rzędzie.

Jednakowoż w PEWNYM towarzystwie nie wypada pojawić się na balu w stroju seksi_czirlider ani slaty_ners, trwają więc gorączkowe poszukiwania odpowiedniego kostiumu, na miarę czasu i miejsca, stosownego do okoliczności i w ogóle.

Najchętniej poszłabym w stronę Śpiącej Królewny.
Z tym, że niekoniecznie musi być królewna.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

za, a nawet

Na fali wczorajszego sukcesu referendalnego proponuję kolejne głosowanie: kto za odwołaniem Zimy?

Argumenty ZA w sumie całkiem podobne, co w przypadku ex-prezydenta: jej rządy "ośmieszają miasto" (jak można wyglądać poważnie w kurtce puchowej i trzech swetrach?) i doprowadziły m.in. do: fatalnego stanu ulic (!!!) i chaosu komunikacyjnego (a nie?!), nieodpowiedzialnego wydawania pieniędzy na chybione inwestycje (ogrzewanie) i liczne podróże zagraniczne (odreagowanie w ciepłych krajach) oraz bałaganu w mieście.

Liczę na zrozumienie i szerokie poparcie społeczne.
Tymczasowo da się Przedwiośnie, a potem w trybie nadzwyczajnym Wiosnę od połowy lutego.
Kto za?

środa, 13 stycznia 2010

why me???

W sumie nie ma o czym mówić, ale z tego miejsca chciałabym zaznaczyć, że NAPRAWDĘ nie ma w tym ŻADNEJ mojej winy. Najwyraźniej mam niewyobrażalnie skutecznego pecha, 100/100, ale nie jest to powód, żeby znów się na mnie drzeć i wyzywać od niepowiemczegozakierownicą, tak?

Wzięłam samochód na godzinę, odpadła mu tablica rejestracyjna.
KURWAMAĆ.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

manifest

Jeśli miałabym określić jednym słowem mój aktualny nastrój, to owszem: mampeemesprzytyłamdziesięćkiloiwszyscyspierdalać.

Dodałabym może jeszcze jakąś soczystą kurwę, gdyby nie fakt, że damie nie przystoi. Zgodnie z teorią, iż każda kobieta winna być damą, jednakże z zastrzeżeniem przestrzennym - obowiązek ten ciąży na nas wyłącznie w dużym pokoju, w kuchni i sypialni należy przyjmować odpowiednio inne role sytuacyjne, wiadomo. Zawsze uważałam to za uroczy pomysł, ciekawe, że żaden nie chce się przyznać do autorstwa. A w pracy? Po mojemu w pracy to najpewniej obowiązuje wcielenie zimnej suki, aczkolwiek mogę się mylić.

Ale nie o tym chciałam.

Na fali przypadkowo trafionej w telewizorze kilka dni temu którejś tam powtórki z Seksmisji, babskiego wieczoru zupełnieniebezalkoholowego oraz megawkurwu, który zaliczyłam dziś rano w kierunku MNM stwierdzam po raz kolejny, że zdecydowanie można podzielić ludzi na lepszą i gorszą płeć. I niech sobie mają nawet to swoje słynne sikanie na stojąco, niewiele im to pomoże. Gdyby ktoś mnie dziś zapytał, to byłabym bez dwóch zdań ZA naturalizacją. Jak leci. Bez znieczulenia.

Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

i od nowa

Yh.
A nie mówiłam, że należy zlikwidować weekendy?
A te świąteczne, przedłużone (DO DWÓCH TYGODNI) to już w ogóle bez dwóch zdań.
Jestem półprzytomna.

Możliwe, że ma to niejaki związek z faktem, że udałam się na (nie)zasłużony spoczynek nocny ledwo 6 godzin temu, a zważywszy na fakt, że niniejsze słowa piszę do Was siedząc już czas jakiś na zakładzie, to najwyraźniej poza snem nastąpiły w rzeczonym czasookresie dodatkowo inne zdarzenia, takie jak mycie zębów, zmiana odzienia oraz przemieszczenie się na odległość 50 kilometrów - w każdym razie logika wskazuje na to, że musiały nastąpić, aczkolwiek zupełnie nie jestem w stanie odnaleźć w pamięci szczegółów potwierdzających domniemane zajście. Wychodzi na to, że spałam niecałe pięć godzin, a to bardzo niezdrowo. Bardzo! O jakieś 50% za bardzo.

No i po raz kolejny zostało potwierdzone empirycznie, że moim naturalnym przeznaczeniem jest wolny zawód i tryb życia mocno odbiegający od powszechnie przyjętych ram. Osiem godzin snu owszem, ale najchętniej w przedziale 4 rano - południe. Śniadanie około 18. Pieczona karkówka rozmrażana po 23 i serwowana na gorąco w towarzystwie ziemniaczków między 1 a 2 w nocy. Alkohol pod licznymi postaciami spożywany w godzinę po przebudzeniu. Ach.

Oczywiście miałam ambitny plan "schodzenia" stopniowo z godziną pobudki, że niby w czwartek o 11, piątek o 10, sobota... Ale się rymsło, kiedy wczoraj o 12:40 włączyłam drugą drzemkę.

A poza tym co.

Czytam o tropikach, oglądam zdjęcia z Afryki - trochę mi od tego cieplej. Ale jedynie pod warunkiem, że ma to miejsce pod kocem, a doustnie podawane są napoje wysokoprocentowe. Bo za oknem - tak jakby Alaska. Ja rozumiem bajkowe scenerie noworoczne, kulig i pysznęsannę, no ale halo. Może jednak bez przesady? Wszyscy wróciliśmy już do normalnych obowiązków, szkoły pracują, w biurach pije się drugą kawę, w fabrykach rozgrzewają się piece - może by tak trochę się opamiętać z tym białym szaleństwem? Przecież nie będę nosić zapasowych kapci na zakład, bo mi przemokły kozaczki po drodze.

Nie wspominając już o takim drobiazgu jak to, że jedyne buty które jestem aktualnie w stanie wzuć, to balerinki ze skóry ekologicznej (co to za dziwoląg swoją drogą), których podeszwa, gotowa jestem przysiąc, wykonana jest najwyraźniej z tektury. A to za sprawą dwóch bardzo sympatycznych klaczy, które były uprzejme w ostatnich dniach umieścić swoje kopyta w sposób gwałtowny i nieprzewidywalny na mojej lewej stopie, w skutek czego ta ostatnia podwoiła swój obwód w tak zwanym podbiciu dwukrotnie i w żadne kozaczki za chiny nie wchodzi. Także uprasza się o zrozumienie - ten cholerny śnieg ma zniknąć do jutra, czy to jest jasne? No. To się cieszę.

I jeszcze - wczoraj byliśmy w kinie (a co!) na Avatarze. No i nie wiem. Mam mocno mieszane uczucia, może lepiej sprawdźcie sami. Będzie kolorowo, to na pewno, ale wiele więcej nie będzie. Z tym, że naprawdę KOLOROWO.

A poza tym to jest fajnie.
Lubię nowe roki, kiedy mylę się jeszcze za każdym razem pisząc datę, a wszystko jest takie tabula rasa i można ją zamalować zupełnie dowolnie.

12 zupełnie nowiutkich, nieużywanych miesięcy.
52 piątkowe wieczory.
52 soboty.
52 niedziele do południa.
26 dni urlopu do wykorzystania wedle fantazji.
42 dni karnawału.
1 lato.
1 wiosna.

I to już zaraz!!!