czwartek, 30 lipca 2009

would you in Łódź?

the third day



Jaki jest Wasz ulubiony dzień tygodnia?
Mój to zdecydowanie czwartek.

Bo wiecie, to już PRAWIE weekend, a jeszcze nie zaczęliśmy MARNOWAĆ wolnego czasu. W czwartek wszystko jest jeszcze przed nami, ale! już za chwilę.
Czwartek jest jak ten moment, kiedy stawiają przed nami czekoladowe ciastko, jeszcze nie spróbowaliśmy (to byłby piątek), ale! już za chwileczkę...
W czwartek czas przestawia się z trybu zwalniającego (poniedziałek - środa), żeby nabrać tempa w piątek i przejść w galop w sobotę.
W czwartek jest punkt przegięcia.

Aha, i last but not least...



w czwartki gramy w pokera!
I jeśli Wam się wydaje, że dziś ZNÓW wygracie... watch me.

poniedziałek, 27 lipca 2009

niż w defensywie

Politycy i demografowie biją na alarm, że naród się nie chce rozmnażać, że jak tak dalej pójdzie, to najsampierw zawali się system ubezpieczeń społecznych, a zaraz później wymrzemy na amen - ale jakoś coraz trudniej się z nimi zgodzić. Gdzie się nie obrócę, tam widzę całkiem świeżutkie potomstwo. Kryzys, nie kryzys, najwyraźniej tak źle jeszcze nie jest, żebyśmy mieli sobie w dzieciach nie wynagradzać.

Gdzie by się człowiek nie ruszył, zewsząd atakują rozczulające bezzębne uśmiechy i słodkie gaworzenie. No proszę Was, kamień by się wzruszył.

Jednak kropkę nad i postawiła wczoraj z właściwym sobie urokiem Carrie Bradshaw, która, sądzę, że się ze mną zgodzicie, zawsze ma b. interesujące przemyślenia na wiele ważnych tematów (nie żeby ograniczała się tylko do tematu związków damsko-męskich, nienienie).

Otóż, streszczając pokrótce fabułę osobom mniej obytym, W OSTATNIM ODCINKU Carrie została zaszczycona zaproszeniem na imprezę z okazji narodzin kolejnego potomstwa kolejnej swojej znajomej, więc dokonawszy zbyt drogich zakupów z krótkiej listy prezentów pozostawionej wyłącznie w najbardziej ekskluzywnym nowojorskim butiku (MOŻEMY SIĘ UMÓWIĆ, ŻE MOJE LISTY PREZENTÓW BĘDĘ ZOSTAWIAĆ W TYM SAMYM SKLEPIE, ŻEBYŚCIE NIE MUSIELI DŁUGO SZUKAĆ) i obuwszy stópki w srebrne Manole (WAŻNE), udała się na rzeczone przyjęcie. Tamże zaszły dwa zdarzenia istotne dla mojej pointy - po pierwsze przy wejściu została poproszona o zzucie Manoli (bo dzieci podobno chorują od rzeczy wnoszonych na obuwiu), a po drugie przy wyjściu stanęła przed faktem zniknięcia swoich drogocennych (wartość materialna i emocjonalna) butów.

Aha, dla KOMPLETNYCH IGNORANTÓW link: otkutir for damis.
Bo dochodzą mnie głosy, że NIE WSZYSCY ROZUMIĄ. Teraz jasne??

Bla, bla, bla, dalej nieważne, ale o co mi chodzi. Otóż gospodyni pechowej imprezy zakwestionowała oczekiwany zwrot 485 dolarów amerykańskich stanowiących ekwiwalent materialny (a gdzie kompensacja strat moralnych??) utraconych butów, argumentując, że ona nie może ponosić kosztów hulaszczego trybu życia naszej singlowej bohaterki, jakoże sama ma teraz "prawdziwe życie i zobowiązania" (czyt. mąż, trójka dzieci, mieszkanie, itp.) i bezdyskusyjnie wypisała czek na 200 dolarów, co w jej mniemaniu było i tak grubo przesadzoną kwotą jeśli chodzi o dowolną część garderoby.

I tu dochodzimy do wspomnianych wyżej wielce ciekawych przemyśleń beztroskiego motylka. Gdyż albowiem trudno nie zgodzić się z refleksją, że wielce niesprawiedliwym jest, iż rzeczony motylek podsumowawszy koszty opisywanej znajomości zauważył (BEZ ZŁOŚLIWOŚCI), że wyniosły one DWADZIEŚCIA TRZY SETKI juesdolars, podczas gdy bilans zysków (przyp. autora: wciąż mówimy li i jedynie o aspektach czysto materialnych) opiewa na tłuste ZERO. Cóż, życie sprawiedliwe nie jest, no ale.

Czy jeśli ktoś nie wychodzi za mąż / nie rodzi dzieci / nie urządza nowego mieszkania - to nie należą mu się prezenty??
Dlaczego społeczeństwo wykazuje tak wyraźną tendencję do nagradzania podarkami materialnymi oraz celebrowania tylko jednego wzorca - tradycyjnego?

Tak, tak, wiem, społecznie nam się opłaca, żeby inni mieli dzieci, bo kto zapłaci nam na starość emerytury, kto wypracuje pekabe, itede. Wiem. Ale relacja przyjacielska powinna chyba oderwać się od bilansu demograficznych zysków i strat, nie uważacie?

Nie będę dłużej nudzić, przejdę (NARESZCIE) do wyczekiwanej pointy. Otóż.

Carrie załatwiła zdzirę bez pudła - wysłała jej zaproszenie na własny ślub (ME & ME) z listą prezentów, na której znalazła się jedna jedyna pozycja - kto słuchał uważnie, ten (TRĄBA) łatwo zgadnie, co. (MA... NO... BINGO!)
(ALE NIE POWIEM WAM, JAK SIĘ KOŃCZY, NIE BĘDĘ TAKA)

No i teraz pytanie do singli i bezdzietnych - czy Wy się też czujecie spychani z pierwszego planu?

To co - robimy imprezkę z okazji niewyjściazamąż / nienarodzeniadziecka / niebudowaniadomu?
Lista prezentów obowiązkowa. White tie. Na wejście rosół, o północy tort i flaszka na drogę. Eresfałpe, silwuple.

Ja będę na pewno, powiedzcie tylko gdzie i kiedy!

TYLKO, OCZYWIŚCIE, NIE MAM W CO SIĘ UBRAĆ!!!
Palec pod budkę, kto ma pożyczyć Manole w rozmiarze czydzieścidziewięćipół??

czwartek, 23 lipca 2009

the day after

B. b. nie lubię rozpoczynać pracy na kacu. Naprawdę, obiecuję, następnym razem, kiedy będzie mi się proponować spożywanie nadmiernych ilości alkoholu w dzień powszedni, będę stanowczo protestować. Co powinnam była zrobić wczoraj i niezrobienia czego dziś b. żałuję. Problem polega tylko na tym, że ewentualna decyzja o spożyciu NADMIERNEJ ilości alkoholu zazwyczaj podejmowana jest w stanie WSKAZUJĄCYM NA SPOŻYCIE, który to stan zaciemnia troszszeszkę nasze zdolności TRZEŹWEJ oceny sytuacji. Rozwiązaniem byłoby oczywiście nie spożywanie żadnych ilości alkoholu w dni powszednie, no ale k'mon, nie popadajmy w skrajności. O mamusiu (DLACZEGO POZWOLIŁAŚ MI WCZORAJ WYPIĆ CZWARTY KIELISZEK WINA??), moja głowa. Wyłączcie to światło, proszę. I ściszcie. Kawa bdb. Jogurcik też. Nie każcie mi dziś myśleć przed południem, bo skutki mogą być opłakane. Ała.

środa, 22 lipca 2009

kobiety pistolety



Są takie kobiety, znacie je? Chude, długie, opalone... Myślę, że możemy wszystkie jak tu siedzimy się zgodzić - NIENAWIDZIMY ZDZIR.

Idzie taka ulicą, obcasy 12, kolanko stuka o kolanko, uda kończą się na wysokości naszego pępka, odzienie wygląda jak z manekina w tych sklepach, do których nie mamy odwagi wejść, manicure nienaganny, dodatki stonowane, acz dodają smaku, makijaż prosto z photoshopa, okulary ciemne, fryzura nie wiem - NIE WIDZĘ TAK WYSOKO.

Albo na odwrót - ma taka na sobie szmatę i wygląda absolutnie bosko. Albo jeszcze co innego, ale od razu widać, że normalne to to nie jest.

A potem jeszcze taka się odzywa i okazuje się, że jest doktorem prawa albo innym ROCKET SCIENTIST. Halo?

Czy one robią nam to na złość??

Podejrzewam, że tak. Podejrzewam, że zostały stworzone w jednym rzędzie z peemesem, cellulitem i łamiącym się obcasem w ukochanych szpilkach / paznokciem tuż przed ważną imprezą - wyłącznie po to, żeby nas wkurwiać.

Najfajniej jest, jak takie zjawisko objawia się w charakterze szwagierki. Albo bratowej. Albo EX naszego aktualnego faceta!!! Ooo, albo przyjaciółki - kochasz taką i nienawidzisz, SAMO ŻYCIE.

Idę zagłodzić się na śmierć, wyrzeźbić sobie delikatnie rysujące się pod skórą mięśnie, wyciąć cellulit, wydepilować całe ciało, opalić na złocisty brąz, przedłużyć włosy, zmniejszyć nos, skorygować oczy, ostrzyknąć się jadem kiełbasianym na twarzy, zlikwidować zmarszczkę na czole, przykleić sztuczne paznokcie i rzęsy, wymienić garderobę, nauczyć się chodzić na szpilkach, grać w golfa, zapdejtować wiedzę o gospodarce światowej, sytuacji politycznej krajów rozwijających się oraz najnowszych trendach w muzyce, malarstwie współczesnym oraz designie i JUŻ ZA KWADRANS BĘDĘ GOTOWA. Seeya.

wtorek, 21 lipca 2009

idea grzywki

Idea grzywki dojrzewała we mnie długo. Kiełkowała powoli, pielęgnowałam ją, karmiłam, KOCHAŁAM JAK WŁASNE, aż wyrosła duża, piękna i silna, ABSOLUTNIE ZNIEWALAJĄCA !!!

Dygresyjka: pamiętacie, jak kiedyś nosiło się zdjęcia ukochanych i rodziny (nie mylić) w portfelu? No. Ja zdjęcie mojej grzyweczki nosiłam w telefonie. Ba, wciąż noszę.

Ale że jak wiadomo, samą ideą się człowiek nie wyżywi, postanowiłam tężę zmaterializować.
Umówiłam się do fryzjera, już natychmiast, na jutro, EMERGENCY!!!

Mąż powiedział: "Yyy... "
Siostra powiedziała: "Będziesz wyglądać jak pulpet." [BEZCZELNA GÓWNIARA, ZGADZAM SIĘ]

I moja dorodna idea grzywki zdechła w tej sekundzie.
Czuję się bez niej jakaś taka niekompletna.

Czy ktoś mógłby mi zaproponować rewolucyjną zmianę fryzury (ale bez szaleństwa, tak?), w której będę prezentować się powalająco?

Proszę??

niedziela, 19 lipca 2009

jesień idzie

Weekend w mieście, które jeszcze przed momentem było nasze, a dziś już jest zupełnie obce pozwala nabrać dystansu i złapać perspektywę. Gdzie ci wszyscy ludzie się tak spiesza?? Przed chwila biegliśmy razem z nimi, a teraz spacerujemy upalnym Nowym Światem jak turyści, oglądamy wystawy, z aparatem na ramieniu, powoli, wstępujemy na obiad, na kawę, nigdzie nie jesteśmy spóźnieni. To tak się da?? No najwyraźniej się da, jakoś żyjemy. Wolniej, spokojniej, poza głównym nurtem, delektując się, zamiast pochłaniać wszystko jak popadnie, byle szybciej, byle więcej, byle moc już biec dalej, kolejne spotkanie, kolejny człowiek, kolejne życie.

Ten nurt jest zbyt silny, żeby móc wchodzić i wychodzić do woli, raz wyrwani nie zanurzymy na chwilę, na weekend, tak się nie da, pozostajemy na brzegu i tylko obserwujemy. Nie jesteśmy już częścią tego, co tu. Jesteśmy z daleka, jak kosmici, którzy nie mówią językiem tubylców, mają o jedną nogę mniej i parę oczu więcej. Jak obudzeni z matrixa.

Dziś pierwszy raz tego lata leżę na kanapie zawinięta w koc. Początek końca. Kiedyś zauważałam, kiedy za oknem pojawiał się pierwszy śnieg, dziś w połowie lipca widzę zbliżającą się jesień.

Życie mi zwolniło, łapię oddech. Zastanawiam się, co zrobić jutro, zamiast co robiłam wczoraj. Nigdzie się nie spieszę. Nie muszę wstawać z kanapy, nic nie muszę. Chwilo, trwaj.


PS. No dobra, jedno muszę. MUSZĘ Wam powiedzieć, że poszliśmy na najlepsze sushi na świecie. Wspomnę tylko, że na deser były maki z pieczonym łososiem w omlecie na słodko, z burbonem (sic!) i świeżymi malinami (sic2!). Orgazm kubków smakowych. Wielokrotny ;)

piątek, 17 lipca 2009

moja trudna miłość

A więc (WIEM, że się nie zaczyna od więc, i co z tego), jak już wspomniałam, kocham pojazdy mechaniczne miłością tragiczną, jak dotąd nieodwzajemnioną. Ale nie tracę nadziei. To trudny związek, można nawet powiedzieć, ze toksyczny.

Zaczęło się niewinnie. Uprawnienia do kierowania pojazdami samochodowymi o dopuszczalnej masie całkowitej nie przekraczającej 3,5t (z wyjątkiem autobusu lub motocykla - ale o tym później!) zdobyłam już za drugim podejściem. Czyli jakby w normie, jakby całkiem nieźle, nawet nie tylko JAK NA MNIE (a Wy za którym razem zdaliście na prawko, HĘ?). Tak się ucieszyłam, że już umiem, że przez następne trzy lata nie wsiadłam za kierownicę - bo i po co, skoro umiem?

Dzień próby nadszedł znienacka (WTEM!) i z grubej rury - Mój Aktualny Mąż (wtedy jeszcze na prawach gacha), jego pierwszy, ukochany samochód, nasz dobytek pozwalający na przeżycie pół roku z dala od domu (czytaj: bagażnik się nie domyka, tylne siedzenie zawalone po dach, nogi pod brodą) i moja skromna osoba - kolejność nieprzypadkowa - wszyscy razem mieliśmy się przemieścić na odległość dwóch tysięcy kilometrów. Za jednym zamachem. Ale co - MY nie damy rady?? No.

To jedziemy. Autostrada niemiecka, za kierownicą MAM lekko drzemie, ja obok usiłuję znaleźć pozycję, w której nie bolałaby mnie choć jedna część ciała. Myślę sobie - może jak czymś się zajmę, to na chwilę chociaż zapomnę o tej rączce patelni, co mi się wbija w pośladek. Budzę MAM i komunikuję mu, że ZMIANA, teraz ja prowadzę. Z oporami, ale w półśnie się zgadza. Siadam za kierownicą, ruszam, jadę. Fajnie, nie spodziewałam się, że coś jeszcze pamiętam, a tu proszę! JADĘ! MAM jakiś bardziej czujny się zrobił (RYCHŁO W CZAS!), jakby niespokojny. I coś tam mamrocze pod nosem, że w prawo, że wolniej, że bieg... Puszczam mimo uszu. I nagle (WTEM 2!) drze mi się prosto do ucha, że mam się NATYCHMIAST ZATRZYMAĆ I WYSIADAĆ, BO ON CHCE ŻYĆ!!! Ooo, NIE, MÓJ PANIE - myślę sobie - TAK to my nie będziemy rozmawiać! Zmilczałam w pogardzie i zrobiłam, co mi polecono. Zahamowałam, wysiadłam, trzasnęłam drzwiami i z fochem MILION!!! obeszłam samochód żeby zająć miejsce pasażera. A całe zdarzenie miało miejsce NA LEWYM PASIE autostrady Zgorzelec - Drezno około godziny pierwszej w nocy. MAM najpierw oniemiał, a następnie wpadł z dziką furię. I chyba z 31 godzin musiałam czekać na przeprosiny za te jego wrzaski!!!

Potem jakoś tak się nie składało i właściwie przez kolejne kilka miesięcy MAM nie pił alkoholu poza domem i sypiał z kluczykami pod poduszką, żeby przypadkiem nie przyszło mi do głowy nic głupiego. No cóż, kto co lubi. Ale przyszła taka chwila, że nie dało się dłużej robić uników, nie ma rady, muszę wsiąść za kierownicę i to SAMA. I to W OBCYM MIEŚCIE (i kraju też, na szczęście jeżdżą po tej samej stronie co my). Więc widzicie sami - że nie miałam praktycznie szans.

No i oczywiście SIĘ STAŁO - zupełnie nie wiem, jak, ale wjeżdżając na krawężnik rozpękłam oponę. Naprawdę, TO NIE BYŁA MOJA WINA! Jechałam wolniutko, przepisowo i nagle (WTEM 3!!!) jaaak nie trzaśnie!!! Przestraszyłam się nie na żarty. Wysiadam, patrzę (spodziewałam się nie mieć prawej połowy auta), a to TYLKO opona. No to UFF. Opona to się może zdarzyć każdemu, tak? Nie jest to niczyją winą, gumy, z definicji, pękają. Są gorsze tragedie w życiu.

I już wtedy opracowałam naprędce moją niezawodną strategię zarządzania kryzysowego, którą z powodzeniem stosuję do dziś, czyli:

PLAN A - zadzwonić do męża
PLAN B - rozpłakać się
PLAN C - czekać na dalszy ciąg wydarzeń

Plan A jak zwykle pudło, ABONENT NIEDOSTĘPNY.

No to dawaj plan B. Przyłożyłam się naprawdę do realizacji tego punktu, rozryczałam się spektakularnie, siedząc na krawężniku, który zmasakrował moją oponę w sposób, jak się okazało, nieodwracalny, z głośnym łkaniem i w ogóle (SAMOTNA, OPUSZCZONA I ZDANA NA ŁASKĘ OKRUTNEGO LOSU I OBCYCH LUDZI, DO DOMU DALEKO, WILKI JAKIEŚ - NO TO CHYBA OCZYWISTE). No i nie musiałam długo czekać na efekty - dwóch miłych panów w parę minut wymieniło mi oponę na nieporwaną, skoczywszy na jednej nodze po niezbędne akcesoria do warsztatu samochodowego kilka ulic dalej (bo chyba jest OCZYWISTE, że nie miałam ŻADNYCH akcesoriów ani cienia pojęcia, gdzie i czego w ogóle szukać). W ramach wdzięczności zgodziłam się wypić z panami kawę w kawiarni na rogu i po sprawie.

Plan C nie był konieczny. Ha! Dzielna jestem, co?

No dobra, powiedzmy sobie szczerze, opona to był pikuś. Takich opon to ja mogę codziennie 3 załatwiać, na obcasach. Ale! Spotkanie z samochodem służbowym firmy Solid to już grubszy kaliber. No bo tak: znów musiałam SAMA, odstawiłam męża do pracy i JADĘ, wolniutko, przepisowo, 30 na godzinę, jestem fantastycznym kierowcą, lalalala. I WTEM 4!!! nastała ciemność. Ot tak, po prostu, nic dalej nie wiem, świat mi się skończył, ochroniarz pierdolnął mi w drzwi (OD STRONY KIEROWCY), odpłynęłam. Obudziłam się kilka chwil później, szyba w twarzy, krew się leje, karetka pędzi, tłum się zbiera, groza narasta. Dobra, oszczędzę Wam drastycznych szczegółów, bo w końcu wszystko się dobrze skończyło (choć nie dla samochodu). No i chyba oczywistym jest, że nie było w całym zdarzeniu ŻADNEJ mojej winy, ochroniarz wyleciał z prędkością przepisową x 3 z lewej, na równorzędnym, sprawa jest czysta, TAK? A poza tym i tak mu brakowało jednego koła, no to nie wielka strata właściwie, nie przesadzajmy.

I powiem Wam, że owszem, Pan Mąż całkiem długo utrzymywał wersję, że targały nim w tamtych chwilach wyłącznie obawa o moje życie i zdrowie oraz współczucie. Mhm. Dopiero kilka tygodni później dowiedziałam się, że ON TO BY ZDĄŻYŁ ZJECHAĆ Z TEGO SKRZYŻOWANIA. No i jak by nie było - mnie się nawet twarz zagoiła bez śladu, a samochód co? NA ZŁOM!!! No to powiedzcie sami, ale tak ze szczerego serca, kogo byłoby Wam bardziej żal? Rzecz oczywista, że ZEZŁOMOWANEGO GRATA, no przecież, że nie głupiej baby, która jest temu wszystkiemu winna!!!

Wtedy już zaczynało do mnie docierać, że życie oferuje mi co najwyżej drugą pozycję w szeregu, pierwsze miejsce, największa miłość mojego przyszłego męża, jest już zabukowane i w ogóle mogę o tym zapomnieć, sprawa jest beznadziejna, NIE MAM SZANS. Takie przebłyski miałam. Jak się potem okazało - wcale nie bezpodstawne.

No dobra, pierwszy samochód załatwiony, dawajcie kolejny. Znaczy się mężowi dawajcie, bo on mnie - co to, to NIE. I w sumie chyba jakoś skutecznie go przede mną chronił, bo nie przypominam sobie, żebym mu zrobiła jakąś większą krzywdę. Zresztą, był u nas tylko kilka miesięcy, nie zdążyliśmy się bliżej zapoznać. Że był rudy, to pamiętam, a ja nigdy za rudymi nie przepadałam.

Trzeci był czarny i FAJNY. Różnie mi się z nim układało, raz lepiej, raz gorzej, jak to w życiu. Raz mu oderwałam zderzak (jechałam sobie wolniutko do pracy, pisałam smsa, no i jak nie jebutłam w Fiata Ducato przede mną! Fiat wyszedł z tego bez szwanku, ja musiałam wcisnąć na tylne siedzenie coupe mega-giga-zderzak długości metr sześćdziesiąt utytłany w błocie, luz), raz on mi z zaskoczenia zabrakł benzyny (pod wiaduktem i na zakręcie oczywiście, bo jakże by inaczej). I tak się turlaliśmy z dnia na dzień.

Ale raz! to mi taki numer odwalił, że proszę Was. Jadę sobie spokojnie z roboty do domu, dzień jak co dzień, słońce praży, ptaszki śpiewają, KOCHAM TO MIASTO, ZMĘCZONE JAK JA... Akuratnie stałam na skrzyżowaniu, w korku (wiem, WIEM, nie wjeżdżaj jak nie masz możliwości zjazdu, ale WIERZCIE MI, są takie okolice, gdzie chcąc stosować tę zasadę, nie wyjechałabym przed szesnastą do pracy). Stoję, nic się nie dzieje. Zauważam, że prawe lusterko mam wygięte dziwacznie, nic nie widzę. Chcę poprawić, nie sięgam. No to co - wysiadam, w końcu i tak stoimy, idę, poprawiam, wracam, chwytam za klamkę... ZAMKNIĘTE!!! Zamknięte. Kurwamać, ZAMKNIĘTE NA GŁUCHO. No nie wiem, jak, ale drzwi się nie otwierają. Ani jedne, ani drugie, ani bagażnik. Środek skrzyżowania, kluczyki w stacyjce, silnik pracuje, a TEN SIĘ ZAMKNĄŁ W SOBIE. Fajnie, co? Nie ma to jak wyczucie czasu. Nie muszę chyba dodawać, że wszystkie telefony, klucze od domu (gdzie ewentualnie miałam zapasowe kluczyki), pieniądze i w ogóle wszystko leżało na przednim siedzeniu? Przecież nie poprawiałam lusterka z torebusią na ramieniu, tak? NIE MUSZĘ DODAWAĆ, ŻE MĄŻ BYŁ WTEDY W DELEGACJI ZAGRANICZNEJ, WIĘC PLAN A ODPADŁ W PRZEDBIEGACH?? (jakby kiedykolwiek okazał się pomocny)

Kiedy już udało mi się wytłumaczyć patrolowi policji, dlaczego nie włączam awaryjnych i nie wystawiam trójkąta, skoro stoję i blokuję ruch (a wierzcie, że nie było to proste zadanie - informacja, że GDYBYM TYLKO MOGŁA SIĘ DOSTAĆ DO ŚWIATEŁ LUB TRÓJKĄTA, TO ŻADNE Z POWYŻSZYCH NIE BYŁYBY MI JUŻ POTRZEBNE jakoś nie mogła się przedrzeć) i przekonać, żeby dokurwynędzy zamiast straszyć mnie mandatem - POMOGLI - los zesłał mi w swej łaskawości (i pomysłowości, musicie mu to przyznać) taksówkarza z anteną sibiradia w charakterze łomu, który z niewielką pomocą stróżów prawa sprawnie włamał mi się do samochodu.

Czy wyniosłam z tego zdarzenia jakąś naukę na przyszłość? Ależ oczywiście! I to nie jedną. Jeśli chcecie uczyć się na moich błędach, to notujcie:

1. nigdy nie opuszczaj pojazdu mechanicznego nie upewniwszy się, że nie będziesz mogła do niego wrócić;
2. nigdy nie rozłączaj się z własną torebką;
3. przypadkowy przechodzień będzie Ci większą pomocą niż rodzony mąż, więc możesz sobie właściwie darować ten biznes.

No, ale potem było już tylko lepiej. Można przyjąć, że NABYŁAM DOŚWIADCZENIA. W zasadzie to chyba się przekłada na fakt, że kolejne nasze samochody to są już te aktualne i póki co żyją i mają się dobrze (NOT GREAT THOUGH). O postępach będę donosić na bieżąco. Stay tuned.

A potem nauczyłam się jeździć motocyklem. I nie wierzcie, jeśli mój mąż będzie twierdził inaczej, MAM NA TO PAPIERY.

Czyli pozostał mi jeszcze tylko autobus. No i może helikopter. Za tramwajami nie przepadam, TIRy mnie nie kręcą. Ale to może kiedy indziej, bo teraz to doprawdy nie mam czasu na pierdoły, spieszę się na pedicure, a potem wyjeżdżam na weekend. Duża buźka.

czwartek, 16 lipca 2009

dzień jak co dzień

Kochani, dziękuję Wam wszystkim za kciuki i całą tę pozytywną energię, która mnie dziś zalała na trasie numer jeden. Dojechałam! W tę i z powrotem!

W zasadzie szczęśliwie, bo właściwie nie wydarzyło się nic złego, tylko na dwudziestym kilometrze, kiedy chciałam zmyć zwłoki motylka z przedniej szyby, prawa wycieraczka oddaliła się w kierunku bliżej mi nieznajomym. WYJEBAŁO JĄ W KOSMOS. Mam nadzieję, że jest tam szczęśliwa. Bardzo mi będzie jej brakować. W zasadzie to mam lekki syndrom pustego gniazda.

Serio. Nic nie koloryzuję i nie zmyślam, naprawdę ZAWSZE MUSI SIĘ COŚ ZDARZYĆ. W zasadzie to już się przyzwyczaiłam, luz. Gorzej z mężem, ale no to ja już nic nie poradzę.

Powiem Wam jedno - nie kupujcie mercedesów. Straszny chłam. Rozpada się w rękach.

W zasadzie to mąż wkurwił się masakryczne i mi właśnie oświadczył, ze skoro mam pecha to on się będzie ode mnie trzymał z daleka, na wszelki wypadek. Wam też dobrze radze.

A z dobrych wiadomości to polubiłam się z moim dżipiesem. Bo mowie mu tak: "słuchaj, Dżi, widzisz, ze nie jest dobrze, tak? Widzisz, ze się wali. Wymyśl coś, bądź mężczyzną!". I on wymyślił. On mnie zabrał do MATRIXA. Nic nie pamiętam, ale było zajebiście. Jak mnie wessało i wypluło dwie godziny później, to czułam się ciut lżej. Na duszy i na koncie. Tez tak macie? Czuje, ze to początek pięknej przyjaźni. Dżi zna wszystkie fajne miejscówki!

Tak serio, to jest mi trochę smutno. I trochę już wszystko jedno. Macie ochotę kogoś opierdolić? Śmiało, walcie.

środa, 15 lipca 2009

just in case

Zumi mówi, że jutro mam do przejechania 373 km.

Także ten. Jakbym się nie odzywała, to szukajcie mnie na jedynce w stronę Katowic.

Mąż coraz częściej wspomina o konieczności nabycia helikopterka. Takiego małego, dojazdowego. MUSOWO.

No więc sami widzicie.
Los sobie ze mnie kpi.

wtorek, 14 lipca 2009

powtórka z rozrywki

Ja wiem, ze TAKIE RZECZY się zdarzają. Ale dlaczego, kurwa, ZAWSZE MNIE???

Nie uwierzycie, bo i ja NIE WIERZE, ale stoję właśnie na 14 km trasy Janikowo - kurwa - Strzelce i czekam na lawetę.
TŁUMIK SIĘ URWAŁ!!!!!!!!!!!!!

Specjalnie dla Was, na żywo z miejsca zdarzenia.

Korzystając z okazji, chciałabym z tego miejsca dodać, ze bardzo Was wszystkich kocham i przepraszam za wszystko, co złe.
Mamusiu, słyszysz?????

Wspominajcie mnie dobrze.

Bo jak (JEŚLI) dojadę wreszcie do domu, to będę zimnym trupem, MĄŻ MI TEGO NIE DARUJE.

poniedziałek, 13 lipca 2009

dobranoc państwu

Z nowości to zdiagnozowałam u siebie hipersomnię.

Właściwie to zupełnie się sobie nie dziwię, skoro dysponuję wszystkimi wymienianymi przez wikipedię przyczynami nadmiernej senności. Z ostatnich 60 godzin przespałam 34, kto da więcej??

Nie muszę chyba mówić Wam, jak bardzo się dziś ucieszyłam przeczytawszy, że nadmiar snu powoduje nadwagę? Ha! Hahahhaha.

I jeszcze: "Jest to schorzenie całego życia, mające wiele psychospołecznych następstw. W szkole często traktowane jest jako lenistwo, a w wieku dojrzałym jest przyczyną utraty pracy i rozwoju depresji."

No to ja się wcale sobie nie dziwię, że mi się nic nie chce.
Wam by się chciało??
Wszystko bez sensu. Idę spać.

czwartek, 9 lipca 2009

A4, 423 km w stronę Krakowa

Opowiadałam Wam kiedyś historię mojej trudnej miłości do motoryzacji? Nie? To przypomnijcie mi w wolnej chwili, u gonna love it.

Dziś tylko nadmienię, i musicie uwierzyć mi póki co na słowo, że życie nauczyło mnie POKORY I SZACUNKU (YOU HAVE TO RESPECT THE SEA!) wobec pojazdów mechanicznych. Wiem, że nie należy ich lekceważyć, bo sprawy mogą się skomplikować bardziej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Dlatego zawsze, kiedy siadam za kierownicą, ogarnia mnie uczucie takiego dziwnego niepokoju. Właściwie za każdym razem jestem gotowa na NAJGORSZE.

No i dziś, kiedy wsiadłam rano do samochodu, też mnie ogarnęło, nawet jakby silniejsze niż zwykle. Więc miałam się na baczności. Byłam uważna, skupiona i przewidująca. No i co z tego.

Do celu dojechałam w miarę planowo (mimo kilku skrętów w przeciwną stronę niż sugerował gps, jakoś nie możemy złapać wspólnego języka). Spotkanie docelowe przebiegło gładko i bardzo po mojej myśli, wsiadam więc z powrotem za kółko, i znów! TO UCZUCIE. Ale nic, jadę, nie bardzo mam wyjście (opierdalają się ci amerykańscy naukowcy, a teleportu jak nie było, tak nie ma).

Z zadupia wydostałam się szczęśliwie na autostradę, klikam w tempomat, śpiewam (no dobra - DRĘ SIĘ) sobie na głos razem z offspringami, wstęga szos, pięknie jest. I WTEM! czuję, że coś JEST nie tak. Normalnie jakby ktoś podciął mi skrzydła. I widzę, WIDZĘ!!! jak strzałka prędkościomierza sunie nieubłaganie w dół i już WIEM. Jeszcze przez moment żyję złudzeniem, że może jednak to nie TO, ale tak naprawdę to WIEM. Resztką świadomości staczam się na pobocze. Z puściuteńkim bakiem. Ożeszkurwajapierdolę.

I teraz dygresyjka: jeśli kiedykolwiek będą docierać do Was sprzeczne komunikaty od własnego męża i dowolnego urządzenia mechanicznego - dobrze Wam radzę, wierzcie urządzeniu. Bo zaświadczam z ręką na sercu, że jak komputer pokładowy mówi, że RANGE: 0 km, to owszem, może to oznaczać, że 30 (wersja męża). Może, ale NIE MUSI.

No to co - oczywiście dzwonię do męża. Musicie wiedzieć, że czynię tak zawsze w sytuacjach trudnych, gdyż mąż mój jest moją opoką i w ogóle lekiem na całe zło. On twierdzi uparcie, że postępuję tak, ponieważ jestem leniwa, niezaradna i chcę się na kimś wyżyć, ale to oczywiście absolutnie nie jest prawda, tylko to z tą opoką.

Byłam oczywiście w szoku (JAK ZAWSZE) usłyszawszy, że NIE RZUCI PRACY I NIE PRZYJEDZIE uratować mnie z opresji, a jedynie może wspomóc dobrą radą (ZŁAP STOPA, JEDŹ NA STACJĘ, NALEJ DO KANISTRA, ZŁAP STOPA I WRÓĆ - już, kurwa, lecę) i ciepłym słowem, opierdoliłam go równo za wszystko, gdyż przecież jasnym jest, że właściwie to ON ponosi odpowiedzialność za moje aktualne położenie (w końcu JA się na samochodach nie znam, nie?). No.

Zakończywszy opierdol rzutem słuchawką przystąpiłam do realizacji drugiego punktu mojej niezawodnej strategii kryzysowej - a mianowicie popłakałam się. W międzyczasie postanowiłam, że jak TAK, to ja dziś nie wracam do domu. Albo jeszcze lepiej W OGÓLE. I nie odezwę się do tego padalca ani słowem, zniknę po prostu, niech sobie lata po KTOKOLWIEK WIDZIAŁ, KTOKOLWIEK WIE i innych WYBACZ MI, nie ugnę się. Sumienie go zeżre i będzie miał za swoje.

I wtedy zrobiło mi się jakoś tak ciut lepiej. Wiecie, jak człowiek podejmie ważną życiową decyzję, to czuje się od razu lżejszy i w ogóle. No więc właśnie. Z tym, że oczywiście nie zamierzałam przecież spędzić świeżoodzyskanej wolności na poboczu autostrady A4.

No to może sibiradio. Otóż niestety, nie bardzo.
Przez sibiradio to się dowiedziałam, co następuje:

1. że TIRy mają silniki diesla i jakbym potrzebowałam oleju napędowego, to OCZYWIŚCIE, co drugi by się zatrzymał i mi upuścił (KRWI). Niestety, mój samochód reaguje pozytywnie wyłącznie na etylinę, więc opcja upuszczania z TIRa mnie jakby nie urządzała.

2. że oni wszyscy by mnie bardzo chętnie sholowali do najbliższej stacji, ale z jakichś przyczyn (chodziło o różnicę gabarytów, ale nie pytajcie mnie o szczegóły!) nie mogą, gdyż istnieje ryzyko, że mnie URWIĄ. Wolałam nie drążyć tematu.

3. że jestem świetną dupą (EHEM...).

4. że na Kraków czysto, a do Strzelców wjeżdżają miśki na hulajnogach (interesujące).

W międzyczasie pierdylion razy dzwonił do mnie mój przyszły-ex mąż, oczywiście bez żadnych konstruktywnych rozwiązań (nadal nie chciał przyjechać, WYOBRAŻACIE SOBIE??), za to z dobrymi radami typu WYJMIJ TRÓJKĄT. Z tym, że oczywiście w samochodzie nie było trójkąta. Samochód na co dzień obsługuje przyszły-ex, więc nie muszę chyba tłumaczyć, co usłyszał w odpowiedzi? I jeszcze przysyła mi bezczelnego smsa w stylu KOCHAM CIĘ, PORADZISZ SOBIE! A w dupę se wsadź!!!

Czyli tak: TIRowcy skreśleni, mąż skreślony. Jakieś inne opcje? Poza STOPEM??

Po jakiejś godzinie pobocza, los najwidoczniej uznał, że korepetycje z pokory zakończone i zesłał mi w swej łaskawości Dobrego Samarytanina, który zupełnie gratisowo zaproponował, że mnie sholuje do najbliższej stacji (STRZELCE OPOLSKIE WITAJĄ).

DS - Ma Pani linkę?
Ja - Nie...
DS - No dobra, ja mam. A hak?
Ja - ???
DS - W bagażniku...?
Ja - Proszę...
(uff, znalazł, zamontował)
DS - Niech Pani położy trójkąt na tylnej szybie.
Ja - Nie mam trójkąta...
(i tu poczułam się trochę jak na Giewoncie w szpilkach - co ja sobie w ogóle myślałam, wyruszając w drogę? Bez benzyny, bez linki, bez trójkąta, bez podstawowej wiedzy o hakach itp.)

DS niezrażony (DZIWNE) wytłumaczył mi, o co chodzi w holowaniu (na luzie, noga na hamulcu, bez awaryjnych, linka napięta - NOTUJECIE?) i pojechaliśmy. I, o cudzie, DOJECHALIŚMY SZCZĘŚLIWIE! Nie wjechałam mu w dupę ani nic.

Zatankowałam, jadę dalej. Humor jakby mi wraca, pomyślałam sobie nawet, że i mężowi chyba wybaczę, już niech mu będzie. Każdy czasem popełnia błędy, prawda?

I WTEM!(2) dzwoni mąż marnotrawny:

MM - No i jak kochanie, poradziłaś sobie?
Ja - Tak! Wiesz, taki miły Pan sholował mnie do stacji i ...
MM - SHOLOWAŁ??
Ja - No tak...
MM - A wcisnęłaś TAKI SPECJALNY PRZYCISK HOLOWANIA?
(noszkurwamaćjapierdolę!!!)
Ja (przez zęby) - Jaki przycisk? Dzwoniłeś do mnie w międzyczasie pierdylion razy i ani słóweczkiem nie zająknąłeś się o JAKIMŚ PIERDOLONYM PRZYCISKU??
MM - A SKĄD MIAŁEM WIEDZIEĆ, ŻE BĘDZIESZ HOLOWAĆ? MAM TYLKO NADZIEJĘ, (!$%$#@#) ŻE NIC NIE ZEPSUŁAŚ.

W tym momencie uznałam, że będzie lepiej dla mnie, dla mojego męża i jego ukochanego samochodu, jeśli zakończę rozmowę bez dodatkowego komentarza.

WYOBRAŻACIE SOBIE???????????????????
NIC mi nie pomógł, poradziłam sobie sama, rozwiązałam problem, jestem fantastycznie samodzielna i używam sibiradia, a ten $#%@@#@# zamiast mi pogratulować, zamiast zamartwić się, czy coś mi się nie stało (może fizycznie nie, ale przecież UCIERPIAŁAM PSYCHICZNIE), ten DUPEK MARTWI SIĘ O SWÓJ UKOCHANY SAMOCHÓD!!!!!!!!!!!

Mówię Wam, mężczyźni mają to miejsce w mózgu odpowiedzialne za empatię gładziutkie jak bombka choinkowa. Błyszcząca. Widocznie zużyli całe pofalowanie w obszarach odpowiedzialnych za motoryzację i elektronikę.

To co, kochani? Podwieźć kogoś? Wolicie pospacerować? No to już jak sobie chcecie.
Uciekam. Całuski, szerokości, BAJO!!!

poniedziałek, 6 lipca 2009

nie mam czasu na seks



Czy nie powinno być odwrotnie?
Cały tydzień umieram z nudów. Czas stoi, ja marudzę, widownia ziewa.
Za to weekend - fruuuuu i nie ma. Przed chwilą było piątkowe popołudnie, już jest poniedziałkowy poranek. NIENAWIDZĘ.

Ja wiem, wiem, że nielubienie poniedziałku to banał, cliché, nuda (sic!) i w ogóle. Wiem. Ale wiecie, to nie jest tak, że ja go zwyczajnie nie lubię. Że walnę budzik poduszką, ponarzekam trochę wstając z łóżka, pomarudzę myjąc zęby, a resztę to już jako tako zniosę. Nienienie. Ja poniedziałki przetrzymuję na permanentnym wkurwie. Od rana do nocy. Budzę się z kurwą na ustach i tak trwam, nieprzerwanie, do wieczora. (WALNĄĆ KOMUŚ???)

W weekend oczywiście nie mam czasu na nic. NA NIC. Wychodzę z zakładu w piątek, wcześniej, bo WEEKEND, szesnasta, słońce w twarz i SIĘ ZACZYNA: zasypiam w samochodzie z pracy - kosmetyczka - zasypiam na pedicure - okurwajestemspóźnona - makijaż - urodziny u przyjaciół - zasypiam na kanapie w gościach - do domu - zasypiam w progu - sobota - zaspałam - śniadanie w biegu - pospieszsięnosłońceświecijedziemy! - kosiarka - obiad - zasypiam nad książką - imieniny u rodziny - zasypiam na huśtawce ogrodowej - zasypiam w drodze do domu - garaż - winda - łóżko - okurwaniezmyłamwczorajmakijażu - niedziela - zaspałam - śniadanie w biegu - pospieszsięnosłońceświecijedziemy! - kask - usiłuję zasnąć na tylnym siodełku - wizyta - kask - usiłuję zasnąć na siodełku - obiad po drodze - kask - usiłuję zasnąć - WIZYTA 2 - kask - usiłuję - WIZYTACJA - kask - kontynuuję usiłowanie (NIEUDOLNE) - garaż - winda - łóżko - okurwaniezmyłamwczorajmakijażu - PONIEDZIAŁEK. KURWAAA.

Czy kogoś jeszcze dziwi, że ja nie NAPRAWDĘ mam czasu na ten cholerny seks???

piątek, 3 lipca 2009

stoi

Ma rację cioteczka soso, mnie też dziś stoi. Wszystko.
Powietrze stoi. Wzruszam je tymi wiatrakami, ale okazuje się, że wiatrak ma zasięg 1 metr. Sto jeden centymetrów od wiatraka - stoi.
Czas stoi. Weszłam na zakład, włączam komputer - 8:23. Trzy godziny później - 8:27.
(STOI NA STACJI LOKOMOTYWA)
Stoimy sobie tak wszyscy razem, trochę słonko przypieka, trochę duszno, trochę tłok. Stoimy i czekamy. Ktoś wie, na co?

środa, 1 lipca 2009

pomidory z żubrówką

Dam Wam dobrą radę - jak będziecie mieć kiedykolwiek wizytację gości z krajów wysokorozwiniętych, co to nie wiadomo, czym by ich podjąć, żeby nie wyjść na zaścianek i świat trzeci - postawcie na prostotę. Myślicie teraz - schabowy, kapustka? Myślicie - mielone z mizerią? Myślicie - gołąbki?? (GŁODNA JESTEM)
Otóż nie. Otóż i powszechny błąd - o ile goście nie są prosto z lotniska, to jest raczej pewne, że tym schabowy z gołąbkiem napchani są po kokardę. Otóż należy pójść jeszcze dalej. W stronę kuchni bardziej surowej, powiedziałabym.

Nasi wczorajsi goście powitali stół gromkim okrzykiem "Legumes!!!", następnie go opróżnili w tempie imponującym, następnie poprosili o więcej ("A MASZ JESZCZE POMIDOR?"), następnie opróżnili naszą lodówkę z wszelkiego rodzaju surowych warzyw, zagryźli chrzanem prosto ze słoika, następnie zjedli górę sera (jak to Szwajcarzy), następnie popili te pomidory żubrówką i rozpłynęli się w komplementach dla pani domu, która im te specjały zaserwowała (TYRAJĄC W POCIE CZOŁA DWA DNI PRZY KUCHNI). Cóż, ma się ten talent kulinarny.

Było przemiło.
Nie możemy się doczekać kolejnej wizyty!
Zakupiliśmy już przyczepę pomidorów.