poniedziałek, 31 sierpnia 2009

dziś już ostatni

dzień na kolonii


Ech. Pamiętacie?
KIEDYŚ to były wakacje.

Najpierw jechało się pociągiem całą noc, zupełnie nie wiem, po co, kiedy odległość Łódź - Zyzdrojowy Piecek wynosi całe 283 km (za góglem). Ale fakt, nie dysponuję danymi, ile wynosiła KIEDYŚ, możliwe, że ówczesny Piecek oddalony był właśnie o całonocną podróż pociągiem, czemu nie.

Zbierało się więc późnym popołudniem na peronie kolejowym szóstorzędnego dworca, żeby mieć absolutną pewność, że nie zaplącze się tam żaden przypadkowy podróżny, gdyż mógłby doznać poważnych uszczerbków tak na somie, jak na psyche. Dziateczki dokazują, mamy ronią łzę, taty spoglądają groźnie spode brwi, wakacyjni opiekunowie powoli tracą głos i hodują pierwsze siwe włosy, czyli wszystko zgodnie z planem. Pakowali nas potem jak leci do pociągu, również przeznaczonego eksluziwli do naszej dyspozycji. Tak na wszelki wypadek. Pociąg się plombowało, żeby nikomu nie przyszło do głowy nic głupiego i rozplombowywało dopiero bladym świtem na peronie w Piecku.

A w tym pociągu! Że nikt nie spał, to WIADOMO. Ale czasy wtedy były jakieś inne chyba, bo również nikt się nie urąbywał w trupa. Ani nie rzygał przez okno, ani nie tracił przytomności w kiblu, ani nic z tych rzeczy. A i tak bawiliśmy się pysznie.

Pociąg dojeżdżał na miejsce, wygarniali nas z wagonów, wdwuszeregufrontemnamniezbiórka i do autokaru marsz. Ciąg dalszy drogi odbywał się już we względnym spokoju, gdyż młodzież wykazywała pewne objawy apatii oraz niedobory energii po nieprzespanej nocy (może o to właśnie chodziło w tej całonocnej podróży?). A następnie wyrzucano człowieka w środku lasu i tak o:



I jacyś tacy mniej wydelikaceni byliśmy. Dziś przeszkadza nam byle karaluch w gwiazdkowym resorcie, a KIEDYŚ rozstawiało się namiot, budowało kuchnię, kopało latrynę i było bosko. Zęby się myło w jeziorze, a uszy rzadziej. Na ugryzienia komarów nie zwracał uwagi nikt, w śpiworze hodowało się traszkę, a w kubku do zębów żaby. Menażkę myło się piaskiem, a koszulki miały trzy strony użytkowania: prawą, lewą i czystszą. I komu przeszkadzało, że przez 31 dni na śniadanie był chleb z masłem i dżemem wiśniowym?

Nie mogę sobie przypomnieć, jakim cudem nikt nie protestował przeciwko alarmom mundurowym / rysztunkowym / gospodarczym / pidżamowym / kąpielowym, ZWŁASZCZA między pierwszą w nocy a szóstą rano. Albo coporannym apelom i dwunastogodzinnym wartom pod sztandarem, dzień i noc.

Ale za to był las, jezioro, wolność i ogniska do rana.
Byli ludzie, był czas i byliśmy szczęśliwi.


Stara jestem.

piątek, 28 sierpnia 2009

wives' hall of fame

Niektórzy ludzie to nie doceniają tego, co mają.
Taki mój mąż na ten przykład.

Człowiek wychodzi z siebie, żeby posprzątane, wyprasowane, ugotowane, paznokcie pomalowane, włosy i oko zrobione, pachnąco, błyszcząco, rozrywkę zapewnić w stopniu wystarczającym, ale bez przesady, snu nie zakłócać, w pracy nie przeszkadzać, troski sprzed ócz zamiatać.

I czy człowiek taki, a nawet żona, mógłby w związku z powyższym mieć w stosunku do męża swojego osobistego jedno jedyne oczekiwanie?
Niewielkie.
Drobiazg, doprawdy.




Niech mnie nie wkurwia.

wtorek, 25 sierpnia 2009

1:0 dla nas

Spieszę donieść, że owszem, przeżyłam dzień pierwszy na zesłaniu i właśnie przybieżyłam radosna jak skowronek na zakład w celu wykonywania pracy zarobkowej. Coś chyba dodają do tego świeżego powietrza, że człowiek jakiś taki weselszy się budzi, czyżby endwao? W każdym razie to jest szkodliwe na dłuższą metę, czuję to.

Spieszę, gdyż o mały włos nie przbieżyłabym i nie wykonywała, gdyż o mały włos zgubiliśmy się w lesie. OCZYWIŚCIE. Ja wiedziałam, że tak będzie (A NIE MÓWIŁAM?!). Żeby dodać grozy sytuacji, zgubiliśmy się w lesie o zmroku, pierwsze gwiazdy na firmamencie, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, a my w środku spacerku (uprzednio naturalnie rozegrawszy partyjkę kometki, a jakże), w CIEMNEJ DUPIE. Ale na szczęście mąż mój okazał się doskonałym topografem, odczytał znaki na ziemi, roślinach i na niebie (wiecie, mech po północnej stronie, a gałęzie po południowej) i po drutach linii średniego napięcia dotarliśmy do domu. Uff.

Ale damy naturze się odegrać, nie będziemy tacy.
Dziś znów będzie szansa dostać zadyszki, skręcić nogę, złapać kleszcza lub zapalenie pęcherza i dać się pożreć wilkom, nic straconego.
Dziś kolejne starcie. Rewanżyk.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

sowim okiem

Zgadzam się, powinni zlikwidować weekendy. Nic dobrego z nich nie wynika, naprawdę. Bo to tylko człowiek z rytmu wypada, na chwilę wypluwa z pyska wędzidło (czy może chomąto? kto się zna na koniach?), oddycha pełną piersią i już w okolicach niedzielnego poranka zaczyna się przyzwyczajać i kiełkuje mu w głowie myśl odważna a szalona, że mogłoby być tak pięknie, ach... I na to ŁUPS, zwala się człowiekowi na łeb poniedziałkowy poranek, budzik bladym świtem, wbijamy się w garniturek i szpilki, oko, kawa, teczka, biegiem.

Szczególnie tragiczne skutki może przynieść próba wbicia w ten schemat osób o usposobieniu sowy, do których, nieprawdaż, się zaliczam. Zwłaszcza (!) leniwej sowy. Grozi śmiercią lub trwałym kalectwem. Niby i tak nie jest najgorzej, bo wiecie, u mnie na zakładzie stoi w regulaminie od siódmej (APAGE) do piętnastej, no proszę Was. Barbarzyństwo czystej wody. Mnie osobiście czasem uda się otworzyć stanowisko robocze przed dziewiątą, acz nie zawsze. A najchętniej przeniosłabym się na drugą zmianę - piętnastadzwudziestapierwsza. Ale niedoczekanie moje, niestety.

Mąż mój, natentomiast, jest skowronkiem-cyborgiem. Ma to swoje plusy dodatnie objawiające się w okresie wolnym od przymusu, zwłaszcza od czasu, kiedy został wytrenowany tak, żeby POD ŻADNYM POZOREM NIE PRZERYWAĆ MI SNU, kawę wolno podać dopiero kiedy z własnej woli, nie poddana nijakiej presji uchylam oczęta, śniadanie pięć minut później. Ale ma i plusy ujemne - we wszystkie inne dni, których niestety jest przytłaczająca większość. W te inne mój mąż przeistacza się w kaprala i wprowadza pruski dryl od rana, a nawet wcześniej (bo RANO, to jest od 9, jak wiadomo, wcześniej jest CZARNA NOC). A nie przypominam sobie, żebym wyrażała zgodę na skoszarowanie, nic nie podpisywałam!

Dziś to już w ogóle przeszedł samego siebie, wydał polecenie spakowania przedmiotów pierwszej po(mocy)trzeby i zarządził ewakuację w warunki polowe, czyli na działkę. I na tym zesłaniu mam wytrwać TRZY DNI (dobrze, że o prądzie i bieżącej wodzie, aczkolwiek nie były to warunki sine qua non, bynajmniej), które jednakowoż nie zwalniają mnie z obowiązku punktualnego coporannego stawiennictwa na zakładzie, o nie. Będzie działka + robota. Miut i orzeszki.

I o co się zakładamy, że ten cyborg zmusi mnie do uprawiania aktywności fizycznej? Rękę dam sobie uciąć. Już to widzę, a wizja ta wystarczy, by przyprawić mnie o zadyszkę i krwawe kręgi przed oczami. Będziemy SPACEROWAĆ. Oraz GRAĆ W KOMETKĘ. Bosko. Przyjmuję zakłady - które z nas pierwsze padnie - czy ja z nadmiernego wysiłku, czy mąż mój, zatłuczony rakietką do kometki. Obstawiajcie.

piątek, 21 sierpnia 2009

pan tarej

Wszystko płynie, wszystko minie, wszystko się kiedyś skończy. Zawsze się kończy.

Skończył się wczorajszy wieczór na minusie, skończył się dzisiejszy poranek na kacu. Mamy urocze piątkowe południe, ale i ono zaraz minie.

Piątkowa noc też, żeby nie wiem jak zaklinać rzeczywistość, skończy się za szybko, nieprzytomnym pac na poduszkę, jeśli będziemy mieć szczęście, jeśli więcej - naszą własną, a jeśli mniej - w talerz z sałatką.

Weekend skończy się szybciej niż się zacznie, można na tym przykładzie z powodzeniem dowodzić zakrzywienia czasoprzestrzeni, poniedziałkowy poranek przed piątkowym popołudniem, myślałby kto, a jednak.

Skończą się wakacje, moja panno, skończy się laba i słońce, skończy się lato, chodzenie boso się skończy i szprycery ze świeżą miętą, bo mięta też się skończy, i jagody.

Wszystko się skończy i nie będzie nic.
I wtedy nastanie nareszcie ta upragniona, wytęskniona, długo oczekiwana STABILIZACJA.

środa, 19 sierpnia 2009

mózg na ścianie

Mam kompletnie wyżęty mózg. Do ostatniej synapsy.
Moje mózgowie zostało dziś wyciągnięte przez dziurkę od nosa, a następnie rozwleczone na trasie Łódź - Katowice, naciągnięte do granic wytrzymałości i strzelone.
W wyniku tegoż prostego zabiegu, zgodnie z prawami fizyki nauczonymi już w okresie edukacji wczesnoszkolnej (patrz: strzelanie ze staników), encefalon skurczył się teraz do takiego malutkiego, malusieńkiego glutka, z którego wiele wykrzesać się nie da. Jak widać.

Oraz byłam na Śląsku. Jak tam fajnie gwarą mówią, nic nie rozumiem!
I cegłę mają piękną. Dużo cegły, właściwie wszędzie cegła. Cudna, czerwona taka. I ganki drewniane. Mogłabym mieszkać w takim ceglanym domku z gankiem, czemu nie.




Ale niestety, wygląda na to, że nie będzie mi dane mieszkać ani w domku z cegły, ani nawet na ganku drewnianym, ani żadnym innym, gdyż albowiem cała ziemia w promieniu 30 km została przechwycona w celach spekulanckich bądź ma kształt wagonu kolejowego w skali dowolnej bądź stoi na niej słup przekaźnikowy wysokiego napięcia o konstrukcji kratownicowej. Innych opcji brak.

Wobec powyższego planuję zabarykadować się na kanapie i TAK BĘDĘ LEŻEĆ. O.
Jak (IF!!!) mi się poprawi, to się odezwę.

niedziela, 16 sierpnia 2009

live







poniedziałek, 10 sierpnia 2009

idzie nowe

Pierwszy pojawił się Ciemnooki. Wtedy jeszcze nie bardzo wiedzieliśmy, jak postępować z osobnikami jego gatunku, ale on sam deklarował, że przybył w zupełnie pokojowych zamiarach. Nie zawsze dało się z nim dogadać, choć widać było, że się stara. Ujął nas swoimi wielkimi, ciemnym oczętami i wielką miłością do zwierząt. I spokojem. Choć pewnie niektórzy będą się upierać, że to tylko pozłotka, reklamówka dla turystów, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość - jest niezły w te klocki. Kupujemy to.

Zaraz za nim przyszedł Blond Aniołek. Zatrzepotał rzęsami, zakręcił loczka, zaszczebiotał słodkim głosikiem i już wszyscy byli jej. Aniołek jest zwierzęciem towarzyskim. Uczymy się powoli nawzajem swoich dialektów, choć jej zdecydowanie idzie lepiej niż nam. Ale ona jest damą o nienagannych manierach, więc rzadko daje nam odczuć swoje zniecierpliwienie naszymi słabymi postępami. Myślę, że niedługo skapituluje i straci nadzieję, po czym zacznie porozumiewać się z nami wyłącznie w naszym barbarzyńskim języku. Wszak jest damą, potrafi znaleźć się w każdej sytuacji.

Pomponik kazał na siebie długo czekać. Cóż, punktualność to cecha ludzi nudnych i nieposiadających nic lepszego do roboty. Oraz, jak to mówią, prawdziwy gentelman zawsze pół kroku za trendem. Pojawił się w kwietniowy poranek, przetarł oczęta, uśmiechnął się zabójczo i tak trwamy do dziś. Z podbitymi sercami, zapatrzeni, produkując na potęgę zmarszczki mimiczne oraz endorfiny. Na razie ćwiczy swoje moce, ale obawiam się, że kobiety, które kiedyś będą miały nieszczęście wejść w zasięg jego uroku osobistego, czeka totalna zagłada. Miejcie się na baczności.

Kilka tygodni temu do tego zacnego grona dołączył Nowy. Nie zdążyliśmy się jeszcze dobrze poznać, widzieliśmy się zaledwie kilka razy w przelocie, nie udało się jeszcze nawiązać głębszego porozumienia. Póki co obserwujemy się nawzajem, każda strona okopana na swoich pozycjach, czekamy. Jakie ma zamiary? Jaką supermocą nas pokona? Bo że pokona jest pewnym i nieuchronnym. Daję mu jeszcze dwa - trzy tygodnie.

Oni wszyscy są tacy sami. Pojawiają się niewiadomoskąd i z siłą średniego tornada przemeblowują rzeczywistość. Człowiek potem leży wyssany z ostatnich strzępków energii, rozbity zupełnie i zastanawia się, skąd w tych małych istotkach taka wielka siła. Ale nie ma wątpliwości, świat jest ich.

czwartek, 6 sierpnia 2009

mars atakuje

Źle znoszę upały.

Nie wiem, co to może być.
Może to zwyczajnie starość?
Może SERCE?
Może tarczyca?
A może otyłość...?
Albo jeszcze co inne.

W każdym razie kiedy temperatura powietrza (bo uwaga! w wodzie prawo nie obowiązuje) przekracza 28 stopni celsjusza, wyraźnie słabnę i tracę ochotę na cokolwiek. Zwisam smętnie z mebli i z tej wysokości wkurwiona na maksa warczę na wszystko, co podejdzie mi w zasięg zmysłów. No nie lubię i już, nic na to nie poradzę.

(NA CHŁODY REAGUJĘ JESZCZE GORZEJ, ALE O TYM BĘDZIE ZA PÓŁ ROKU, NIE UPRZEDZAJMY FAKTÓW)

A zatem (ha! mam legalną alternatywę dla WIĘC - all rights reserved!!!) w trosce o szczęście rodzinne oraz własne zdrowie psychiczne, wymogłam podjęcie wspólnej małżeńskiej decyzji o nabyciu i montażu urządzenia schładzającego powietrze we mieszkaniu. Jak wymogłam, tak zapomniałam, uznawszy sprawę za załatwioną. I to był BŁĄD, bo niesłusznie, jak się okazało, zawierzyłam w mężowskie poczucie obowiązku i odpowiedzialność za dane słowo.

TRUST BUT CHECK, jak się okazało.

Bowiem jesteśmy oto w samym środku sezonu letniego, a urządzenia ani chu-chu. No to się zdenerwowałam. I już 342 wymiany zdań później - paczcie państwo! - JEST. Alleluja. Wisi sobie dumnie to szkaradzieństwo na poczesnym miejscu w saloonie i (STRASZY) chłodzi jak marzenie. Aczkolwiek ciut hałaśliwie. Nie szkodzi, to się wytnie.

Ale nie o tym chciałam.

Wystawcież sobie, mąż mój, który szczyci się tym, iż sama myśl o wszelkiej marnacji jest wstrętną i wielce nienawistną, znalazł sposób na wyciśnięcie do ostatniej kropelki. Dosłownie. Pokazałabym Wam na obrazku, ale w tym celu musiałabym wyjść na balkon, gdzie panuje dokładnie przeciwieństwo przyjemnego chłodku. No nic, nie jestem w tym najlepsza, ale spróbuję! Wam opisać. START YOUR IMAGINATION.

Otóż z urządzenia wychodzi mała biała rurka. NADANŻACIE? Rurka owa służy do wyprowadzenia na zewnątrz urządzenia wody będącej produktem ubocznym upału. To się nazywa SKROPLINY (po ludzku, ehem, POT, tak?). No i tak najbardziej po bożemu, to tę rurkę należałoby odprowadzić do kanalizacji, gdzie rzeczone skropliny trafiałyby do ścieku (b.b. nieekologicznie). Druga, nieco mniej prawa możliwość, to nielegalne wpuszczenie rurki do rynny deszczowej i odesłanie wody z upału do ogródka (lepiej, ale to wciąż nie TO). Cóż, okazuje się, że jest i opcja trzecia! Można tęże rureczką dyskretnie zasilić ogródek ziołowy urządzony specjalnie w tym celu na balkonie!!! Eureka, ograniczamy światową produkcję ścieków, (DROGO)cenna woda się nie marnuje, roślinki bujnie rosną w szczęśliwości, a i DO GARKA JEST CO WRUCIĆ. Zaprawdę powiadam Wam, TAKI ZARADNY MĄŻ TO SKARB.

Kurtyna, oklaski.
Dziękuję za uwagę.

Mówcie mi P.DOBROMIROWA.
Lecę do markietu po bazylięrukolęmiętęszałwięmelisętymianek.

A w ogóle to chciałabym złożyć oficjalne oświadczenie i zdementować oszczercze i kalające mą reputację damy pogłoski. Otóż NIE NIENAWIDZĘ FACHOWCÓW en masse i nie dam sobie wmówić, że jest inaczej. NIE pożeram ich na śniadanie. NIE przykuwam do kaloryferów i NIE poddaję wyrafinowanym torturom. NIE maltretuję psychicznie i NIE doprowadzam do łez bez powodu (sic!).

Nie. Nienawidzę tylko tych, którzy przekraczają progi mojego domu. A i to nie od razu. Daję im szansę, częstuję wodą, babeczką, jestem uprzejma i nie wydrapuję ócz od pierwszego wejrzenia. I może to jest błąd? Bo potem panoszą się tacy, łażą mi po parkiecie i po łóżku brudnymi buciorami, wwiercają mi się wiertarą udarową w mózg, odcinają prąd przewiercając się na wylot przez główną wiązkę przewodów elektrycznych, kiedy w najlepsze śmigam po falach sieci, wywalają pół ściany w celu wyprowadzenia rurki średnicy 12mm i nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem po sobie nie sprzątają, to ich pierwsza, nienaruszalna zasada, tak im dopomóż święty Józefie, patronie robotników [no dobra, Ci wczorajsi byli wyjątkiem potwierdzającym regułę, muszę im to oddać]. Oraz - NIE, NIE JEST KRZYWO. Albo co najmniej - NIE JEST AŻ TAK KRZYWO, NIE PRZESADZAJMY.

I jak tu nie pałać do takich uczuciem namiętnym i gorącym?? Mnie proszą o szmatkę i odkurzacz, a w przypadku pojawienia się wątpliwości technicznych (CO Z TYM PRĄDEM, KURWA??) chcą rozmawiać z mężem (bratem/ojcem/sąsiadem - wszystko jedno, byle miał penisa). I właśnie wtedy nadchodzi ten moment wyczekany, kiedy się na nich mszczę okrutnie i bezlitośnie za wszystko, co powyżej. Ach, te spojrzenia spode łba w moim kierunku i głęboko współczujące w stronę męża mojego, bezcenne! Wtedy a i owszem. MLASK.

środa, 5 sierpnia 2009

bring it on

Wzruszylam sie.
Oraz targaja mna silne emocje.

Nie jestem ich do konca pewna, ale moze tak byc, ze jestem lesbijka. Jest to w pelni zrozumiale i uzasadnione faktem, ze zaden facet nas nigdy nie zrozumie tak, jak druga kobieta. NEVER.

No bo tak - bylam na tym manikjurze, tak? I mam te czerwone pazury, tak? No niby tak. Ale. Po wykonaniu absolutnie perfekcyjnego manikjuru (ktory facet doceni?) pani manikjurzystka:
a) powiedziala "dziekuje"
b) odprowadzila mnie do recepcji
c) zaproponowala, ze wyjmie z torebki portfel
d) z portfela karte (dobrze, ze sie za mnie nie podpisala), ktora nastepnie schowa
e) oraz kluczyki od samochodu
f) i drobne na parking
g) torebke zamknie na ekspres i wlozy mi na ramie

Ktora opcje wybieracie??

Otoz - wszystkie powyzsze mialy miejsce! Tak, tak.
ZEBYM SOBIE PAZNOKIETKOW NIE ZNISZCZYLA.

(dopiero w samochodzie sie zorientowalam, ze wlasciwie to nie wiem, pod jaka kwota ja sie tam podpisalam, tak bylysmy zaaferowane moimi pazurami, jak sie okaze, ze to byl numer "na malowane paznokcie" to wroce tam i wyzej wspomnianymi wydrapie jej oczy)

Czy kiedykolwiek Wam sie zdarzylo, zeby jakikolwiek mezczyzna wykazal tyle zrozumienia i wrecz wyszedl z wlasna inicjatywa wobec swiezego lakieru?
Jak tak, to mnie dobijcie. Bo dla mojego meza nie jest to absolutnie okolicznosc lagodzaca wobec oskarzenia o niewywiazywanie sie z obowiazkow (malzenskich) domowych. WRECZ PRZECIWNIE.

SKORO MIALAS CZAS NA MANIKIRY, TO I NA ZMYWANIE MASZ. WRR.

A tu prosze. Jak sie chce, to mozna, tak?

Mialam tylko nadzieje, ze jesli spotkam na mojej drodze patrol policji, to bedzie on mial w swym skladzie przedstawicielke mojej plci, ktora zrozumie w mig, ze niezapiecie pasow bylo jak najbardziej uzasadnione.

Ale powiem Wam, ze moj samochod najwyrazniej jest facetem, piszczal o te pasy jak w powszedni dzien, nie ma zmiluj, nic nie dzialalo.

Zalozylabym do tych pazurow pasujacy czerwony dessous jeszcze z wieczoru panienskiego oraz czerwone szpile (moze maz w tych okolicznosciach machnalby reka na zmywanie), bo w dzinsach jakos tak nie teges, ale obawiam sie, ze ekipa montazowa, z ktora mam umowiona goraca randke o szesnastejczydziesci padlaby trupem w progu. A na tym mi nie zalezy, oni tu od roboty som, a nie od padania.

Czuje sie nalezycie wzmocniona i gotowa do nadchodzacego starcia.
Dawac tu tych montazystow. Mam czerwone pazury i nie zawaham sie ich uzyc.


PS. Wybaczcie brak polskich znakow, ale wobec powyzszego to chyba zrozumiale. Nie da sie szybko wciskac altu niezahaczajac prawym kciukiem o spacje. Probowalam przez dwa zdania, ale szlag mnie trafial na to tempo i dalam sobie spokoj.

wtorek, 4 sierpnia 2009

plan na jutro


Znaczy się pracuję w domu.
Znaczy się idę na manicure. I może nawet do solarium. A co.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

relaks

W pierwszych słowach mojego listu chciałabym Was wszystkich pozdrowić cieplutko i zapytać o zdrowie: JAK TAM ZDRÓWKO?

U nas wszyscy czują się b. dobrze, weekend się udał fantastycznie, było tylko troszkę upalnie i troszkę gryzły komary (9384 ukąszeń na godzinę) oraz muchy końskie. Ale mieliśmy fenistil, więc nie było aż tak źle, mimo mojego uczulenia na ugryzienia owadów. Uwielbiam kosić trawkę, to się zrelaksowałam z kosiareczką na naszym trawniczku przed domkiem po przygotowaniu kolacyjki dla dwudziestu czterech osób. Potem dyskretnie straciłam świadomość na godzinkę, taka drzemka fantastycznie regeneruje, imprezka była b. udana! Bigosik pycha!!! Wszyscy bawili się świetnie!!! Trochę żałuję, że nie było tańców, bo czasem trzeba się wyszaleć!!! Weekend na łonie natury to doskonały sposób na relaks, polecam wszystkim. A teraz sobie zemdleję ze zmęczenia, nie zwracajcie na mnie uwagi.

Mam nadzieję, że u Was wszyscy zdrowi i że też mieliście udany weekend! Całuski!!!


PS. Ale powiem Wam, że jeszcze wszystko przede mną. Pastować podłogę do 2 a.m. - owszem, przerabiałam to już, można. Ale żeby WSTAĆ O 3 RANO (sic!) i przystąpić do gotowania bigosu?? Jak mnie kiedyś zastaniecie w takich okolicznościach to błagam! o litość - dobijcie.

niedziela, 2 sierpnia 2009