sobota, 3 listopada 2012

dziś jest fajnie

Leżę.
Słońce, basen, palmy kokosowe i jakieś takie włochate choinki.
Leżak mnie trochę uwiera w brodę. Może by tak przewrócić się na plecy? Może za chwilkę. Jeszcze chwilkę tak sobie poleżę.

Drinka? Nieee, dzięki, już piłam.
Piwo? Jezuuu, ile można. No dobra. Ale ostatnie już przed obiadem.

Leżę.

Nudna ta książka. Basen może? No może. Za chwileczkę.

Plaża? Może jutro.

Błogość. Pachnie jakimiś kwiatami i olejkiem do opalania. Surferzy z Autralii, z blond kitkami i opaleni na brąz. Inny świat. Muzyka. Pulsowanie. Trans.

Może już nie wstanę?

Może też zapadnę ma depresję i nie wstanę z hamaka przez rok? Dlaczegóż by nie. Historia zna podobne przypadki. I podobno można na tym nawet nieźle zarobić.

blondynka na bali?

Samotna wyprawa do Indonezji. Miesiąc spędzony w drodze przez wulkany i plaże, pola ryżowe i tropikalne lasy. Świątynie, kadzidełka, spotkanie z szamanem i Boże Narodzenie o zapachu dojrzałych durianów. Było bosko!

Czy ktoś, kto pisał tę recenzję w ogóle przeczytał dzieło pani Pawlikowskiej? Czy po prostu zahaczył okiem kilka kluczowych słów kartkując książkę w biegu i sklecił na kolanie 3 zdania, które miały za zadanie ją sprzedać, ale w żadnym razie nie streszczać? To jest zwyczajne oszustwo, za co wydawcę i autora spotyka zasłużona kara - ja więcej po książkę autorstwa pani Beaty raczej nie sięgnę. 

Kłamstwo nr jeden - "na Bali". Otóż wyspy Bali dotyczą tylko początkowe rozdziały, w których autorka głównie zastanawia się, jak najszybciej z Bali sie wydostać i przenieść na sąsiednią Jawę i dalej, byle jak najdalej od diabelskiej Bali!

Kłamstwo nr dwa - "było bosko!". Bo Bali według pani Beaty to jedno wielkie oszustwo, szmira i kicz, fatamorgana stworzona wyłącznie dla turystów, gdzie każdy tubylec na każdym kroku usiłuje Cię okraść, gdzie turyści przybywają wyłącznie w poszukiwaniu seksu i narkotyków (wwiezienie których do Indonezji, nota bene, zagrożone jest karą śmierci), zamiast w poszukiwaniu rozwoju duchowego. Przez jakieś 50 stron książki autorka żali się jakieś 50 razy na niemożność skorzystania lokalnego transportu, w zamian za co oferuje jej się wyłącznie klimatyzowane minibusy. No skandal po prostu, zdziczenie obyczajów, sodomia i gomoria! Klimatyzowane busy w 36-stopniowym upale, kto w ogóle to wymyślił?! To trochę tak, jakby obcokrajowiec upierał się, że on koniecznie musi jechać z Warszawy do Krakowa wozem drabiniastym, albo CO NAJMNIEJ pekaesem ogórkiem z klatką z kurami w przejściu, bo inaczej to nie jest prawdziwa Polska!

A to całe poszukiwanie duchowości, prawdy i ekologiczności odbywa sie na papierze kredowym, pięknie ilustrowane, w twardej obwolucie. Ile mniej drzew zostałoby ściętych, pani Beato, gdyby wydać tę książkę na szarym papierze w miękkiej okładce? Hipokryzja czy tylko marketing?

Jedno mnie tylko ucieszyło, że mimo tej twardej, ciężkiej oprawy wzięłam tę książkę ze sobą na Bali, bo zwyczajnie nie miałam czasu do niej zajrzeć przed wyjazdem. Dobrze zrobiłam. Gdybym przeczytała ją wcześniej, to pewnie na biegu przebukowywałabym bilety albo prosto z lotniska w Denpasar jechałabym na Jawę i byle dalej. I nawet nie byłabym świadoma, tak jak najwyraźniej umkneło pani Beacie, co tracę!

Nie podobało się, ale coś napisać trzeba było, bo inaczej kto zapłaciłby za bilet na tę przeklętą wyspę? A tak proszę, pan płaci, pani płaci. I biznes sie kręci. I kolejna wyprawa w poszukiwaniu duchowości ma za co sie odbyć. A że okłamujemy bezczelnie czytelnika? A kogo to obchodzi?

środa, 8 sierpnia 2012

lato, trwaj!

Co ja mam napisać, jeśli naprawdę wszystko jest fajnie?

O, na przykład że jabłka gniją mi w sadzie. Jabłonie obrodziły w ilości zupełnie dzikiej i kto to teraz będzie zbierał? Na całe szczęście z całą pewnością nie ja, gdyż a) mam chore kolano i nie mogę kucać, b) jestem asertywna wystarczająco, żeby gnijące na ziemi zamiast być upchanymi w słoiki na zimę dobra nie spędzały mi snu z powiek czy chociażby kładły się cieniem na moim wizerunku idealnej pani domu, a gdyby komuś to nie pasowało, to patrz punkt a) - ja nawet CHCĘ, ale.

I to kolano, właśnie! Coś tam sobie naderwałam, miesiąc mam się oszczędzać. Byłam nawet u sławy od kolan, bo wiadomo, trzęsę się nad sobą jak nad zgniłym jajem czy jakoś tak, pomacał, poklepał i kazał odpoczywać, ze sławą od kolana kłócić się nie będę. No i cały potencjał narzekania jakby lekutko psuje mi fakt tego zaleconego odpoczywania właśnie - leżę sobie z nogą w górze na tarasie i tak od dwóch tygodni. Żeby chociaż bolała, ale nie bardzo.

Leżę więc na tym tarasie, koszę trawę, zbieram jabłka, robię kanapki do pracy, gotuję obiadki (już  lada dzień mają mnie odznaczyć honorowym laurem Stepford Wives), planuję kolejne wakacje, oglądam stare seriale, piję zimne wino i tak sobie myślę, że życie wcale nie jest takie najgorsze, jeśli mu tylko na to pozwolić. I pod warunkiem, że jest lato.

czwartek, 26 lipca 2012

lato w mieście

Poszłam jednak na to wino. W sumie to może i nie powinnam była, bo był czwartek i musiałam w tym celu porzucić samochód w miejscu publicznym (zapominając uiścić należności za parkowanie w piątek, bo przecież miałam mocne postanowienie spożywania wyłącznie cocacoli light, przy czym już wtedy wiadomo było bez cienia wątpliwości, że sama siebie oszukuję), ale dzieciaki w naszym wieku jeździły na deskorolkach, leżaki były takie wygodne, wino zimne, klimat imprezowy, a towarzystwo wyborne, że nie można było być sztywniarą mimo śpileczek w miejsce trampków i jak zwykle za dużo było wszystkiego, i tylko cudem następnego ranka zachowałam przytomność w wypełnianiu obowiązków zawodowych, które na szczęście nie obejmowały operowania dużymi urządzeniami mechanicznymi, bo temu  bym nie sprostała. Takie czwartki to ja poproszę co tydzień.

A potem był weekend i znów mieliśmy 20 lat, przegraliśmy podobno jakieś pieniądze w karty, ale warto było bez dwóch zdań. W przyszły weekend też chętnie przegram jakieś pieniądze w karty!

To było wczoraj, w niedzielę. A dziś znów mamy czwartek, mały piąteczek.
Bardzo lubię letnie weekendy.

środa, 18 lipca 2012

kości zostały (wy)rzucone

MNM to taki więcej hurtownik jest. Jak nie kupuje, to nie kupuje nic przez dwa lata, ale jak już kupuje, to dawać co tam macie na składzie, wszystko bierę jak leci! 10 kilo kaszy, 12 litrów mleka, dwa mendle jajek, dwa garnitury, dwie pary identycznych butów (nie-do-pojęcia! jak można sobie własnoręcznie i zupełnie dobrowolnie odebrać przyjemność wybrania nowych, INNYCH butów?), 12 par majtek, a dziś na ten przykład - 10 kilo kości wołowych, lekutko zmiażdżonych. Kaszę i garnitury to jeszcze od biedy mamy gdzie trzymać, ale kości? W lipcu? Nawet przy tej pogodzie, mimo wszystko. Własne psy też już odmawiają współpracy, zakopują. Może psy sąsiada...?

A mnie prześladują takie jedne buty, kozaczki cudnej urody, które w jakimś szalonym widzie odłożyłam na półkę mimo walących po oczach walorów wizualnych oraz siedemdziesięcio(!!!)procentowej obniżki. Matko, jaka ja jestem głupia, to szkoda gadać w ogóle.

Co poza tym. Jeszcze trochę dżetlag. Człowiek nie wie, czy spać, czy wstawać, robić czy leżeć, pić kawę czy wino, lipiec czy palić w kominku i o co w ogóle chodzi.

Jednak napaliłam.

panieboże, pozwól mi

być w przyszłym życiu kotem domowym!


















Tak, mam zielone paznokcie. I?
Tak sobie myślę, że chyba mi się aceton na wzrok rzucił.

wtorek, 17 lipca 2012

frankie says relax

Budzik przypomina mi, żeby zjeść śniadanie. Dwie kanapki z twarożkiem i pomidorem, kawa z mlekiem. Zjeść spokojnie, na siedząco, bez stresu, bo śniadanie to najważniejszy posiłek i ma mnie naładować pozytywną energią na resztę dnia. Dla pewności dorzucam magnez-stres i garść kolorowych pastylek.

Wiec siadam.
Jem.
Nie stresuję się.

I widzę, że trzeba jeszcze wstawić zmywarkę. Umyć podłogę w ganku, najlepiej wodą z octem, żeby koty pojęły wreszcie zbyt chyba delikatną wcześniej sugestię. Zdjąć tysiąc pińcet wykonanych kilka dni wcześniej prań ze sznurków, dla reszty domowników jest ono najwyraźniej niewidzialne, cuda, panie. Wyczyścić kuwetę, a nawet dwie.

Siedzę.
Jem.

Spłacić kredyt, bo właśnie się przeterminował. Odnieść spódnicę do naprawy zamka i buty do szewca. Kupić lustro do łazienki, szybę do prysznica i rolety. Pojechać po ramki na zdjęcia, wsadzić w nie uprzednio wywołane fotografie, żeby znów nie wisiały przez dwa lata z panem z ramki, a goście pytają "a kto to?". Pomalować taras. Kupić worki na śmieci.

Siedzę.

Rozpakować nareszcie do końca dwie walizy. Posegregować suche pranie. Dać zlecenie automatycznej zapłaty za telefon, żeby nam znów nie wyłączyli z braku pieniędzy na czas. Ułożyć książki w gablotce. Umyć samochód, bo już wstyd. Odnieść zegarek do naprawy, może w końcu przestanę sie wszędzie spóźniać i będę sie spóźniać tylko w niektóre miejsca, starannie wybrane. Dać psom jeść.

I tak oto jestem spóźniona na zakład, a zapowiedziana wizyta szefa szefa przyprawia mnie o skręt kiszek.
Chuj strzelił relaks.

poniedziałek, 16 lipca 2012

sobota, 14 lipca 2012

my'o'my

Co robiłam, jak mnie nie było?
A czego ja nie robiłam.

Złaziłam kilka fajnych miejsc wzdłuż i wszerz, w trybie 12h/dobę, aż mi sie moje najstarsze trampki rozlazły na palcu i tak zakończyła sie nasza piętnastoletnia przygoda.
Zrobiłam milion zdjęć, z których może ze 3 nadają sie do pokazania publicznie, na żadnym z nich oczywiście nie ma mnie.
Jadłam do wypęku wszystko, co nadawało sie do jedzenia, bo przecież TAKA OKAZJA, a potem umierałam. Aczkolwiek do takich specjałów jak snikersy panierowane i następnie smażone w głębokim tłuszczu / frytki maczane w waniliowym szejku / coca-cola z lodami jakś się nie przekonałam. Za to na hamburgera i frytki nie spojrzę przez rok.
I nawet dużo nie piłam, dziwne, co? Chociaż w sumie mało też nie. Mają tam taką fajną zasadę BYOB - znaczy się, ze przynosisz na śniadanie swoją butelkę i nie musisz pić pod stołem ani z butelki po cocacoli, tylko kulturalnie, pani przynosi Ci kieliszki, wszystko można. I do pedicuru też podają szampana. Czyż to nie wspaniały pomysł?
Odwiedziłam pikassów, monetów, mironów, kandińskich, warholów i całą resztę - nie żebyśmy się nie polubili, ale co za dużo to niezdrowo.
Dotykałam śpileczek samego manola!!! Ależ tam u niego są mięciuteńkie dywany, człowiek zapada się po kostki.
O zakupach nawet nie chce mi sie zaczynać. Ale na rachunek karty kredytowej boję sie spojrzeć co najmniej tak samo, jak na wagę.
Potem trochę tańczyłam, ale tylko do północy.
Uprawiliśmy z MNM hazard z prawdziwego zdarzenia i nawet owszem, ze skutkiem pozytywnym. Na śplieczki od manola nie starczyło, ale na śniadanie czemu nie.
A na sam koniec w hotelowym lobby na kanapie wylegiwał sie tłusty (jakżeby inaczej) kot, spychając pobliskie centrum dowodzenia światem na plan co najmniej drugi.

No i tak.
A teraz jestem już w domu i muszę przyznać, że tu jest jeszcze fajniej.
Z nowości - mamy nową mysz. Siedzi pod lodówką. Chyba obetnę sierściuchom racje żywieniowe.

niedziela, 3 czerwca 2012

oczy niebieskie mówią wprost

Są takie dni. Kot tupie na poduszce obok młotem pneumatycznym i w ogóle wyjątkowo głośno stoi. Cały świat jest boleśnie wyraźny. Niewspółmierna do przewinienia kara za jeden kubek ponczu za dużo.

wtorek, 15 maja 2012

zemsta kota

Ogień w kominku trzaskał wesoło, wanna pachniała olejkiem różanym, a na dysku czekał ostatnio odcinek army wives (kryzys mam, nawet true blood zaczęłam oglądać) i wieczór zapowiadał się przeuroczo aż do chwili, kiedy walnęłam się z laptopem na ulubiony fotel, wprost w kałużę kociego moczu. Aż zachlupotało, przysięgam.

A jeszcze piętnaście minut wcześnej żal mi było sierściucha, który zaliczył pierwszą kąpiel w swoim życiu - a mówiłam mu, że spacerowanie po krawędzi wanny uwalonej olejkiem to nie jest najmądrzejszy pomysł, ale nie. I taki biedny potem mył sobie ociekające wodą futerko...

No ale już mi przeszło zdecydowanie. Kot człowiekowi wilkiem.

Czy ktoś może polecić mi jakiś coś warty serial? Proszę?

sobota, 12 maja 2012

pożar w burdelu

Mam w domu świętego. Ja nie wiem, jak on to znosi, ale należy mu sie pomnik, bez dwóch zdań.

Wczoraj na przykład.

Od południa przewinęło się przez nasz dom: dwóch facetów budujących taras, czterech montujących piece, dwóch sprzatajacych śmieci na podwórku, jedna pani na piętrze, koleś od zakupów, koleś od zmywarki i potem jeszcze tylko szklarz. Chyba, bo przy szklarzu nie wytrzymałam i zwiałam głęboko oddychać i liczyć na głos do dwóch milionów w ciszy w zamkniętym samochodzie na parkingu centrum handlowego, gdzie NIKT NIC ode mnie nie chciał i powoli opanowałam ochotę wrzeszczenia WSZYSCY WYPIERDALAĆ na każdą kolejna osobę pojawiajacą się u bram naszego, nomen omen, domu otwartego. Kocham gości, przysięgam, ale tylko takich którzy siedzą na dupie i piją wódkę, a nie takich, którzy kręcą się bez sensu i trują mi dupę kiedy usiłuję pracować.

Przy okazji pozwolę sobie zauważyć, ze praca w domu jest bardzo. Wydajność -3543%.

Dziś montują nam schody, a ja relaksuję się na depilacji łydki. Mogliby mnie tu nawet ze skóry obedrzeć, nie wracam, pierdolę.

A poza tym deszcz my ass, miało być ognisko, tańce na tarasie i ogólny szał ciał w plenerze, będzie nudnie indoorowo, ale co ja poradzę. Akurat ten jeden raz meteorolodzy musieli mieć racje, oczywiście. Planuję rozstawić grilla w stołowym, bo inaczej to nie wiem, co bym zrobiła z tymi czystoma kilo karkówki i kiełbachy. Chyba żeby urządzić kundlom dzień dziecka?

czwartek, 3 maja 2012

old same

Nie mam na co narzekać, to siedzę cicho, tak?

wtorek, 24 kwietnia 2012

lubię to



czwartek, 19 kwietnia 2012

i zimno, i pada

I to już? Po wszystkim? Wiosna od środy do piątku, w sobotę lato, a teraz znów jesień i tak aż do stycznia, kocham ten klimat. Doprawdy, staram się widzieć tę szklankę do połowy pełną, ale jako że nie jest ona pełna wina, to jest mi jakby nieco trudniej.

Ale.

To nic, że znów mam katar stulecia, ALE! za to sprzątanie kociej kuwety jest mi doskonale obojętne i właściwie to nawet nie mam nic przeciwko.

To nic, że jak w każdym przedsięwzięciu (szewc bez butów i te sprawy) trójkąt koszty - jakość - czas rozjeżdża się dramatycznie na boki, spłaszczając sobie nieprzyjemnie czubeczek, ALE! w końcu będę pić tę poranną kawę na tarasie, już za momencik (owinięta puchowym śpiworem, ALE! co tam).

To zupełnie nieważne, że wszystko na co mam siłę po powrocie ze zakładu, to zalec nieprzytomnie na kanapie i nawet telewizor mi nie potrzebny, patrzenie w ścianę też doskonale relaksuje, ALE! budujemy lepsze jutro!

I tym optymistycznym akcentem, oby do wiosny. Jeszcze tylko jedenaście miesięcy.

niedziela, 15 kwietnia 2012

jedno jest pewne, to była sobota

To był upojny dzień. Umyłam 5 okien, podłogę osiem razy, kominek po całym sezonie, starłam kurz, brud i pył z każdej możliwej powierzchni, pod koniec już nie miałam siły psikać psikaczem na okno jedną ręką, musiałam dwiema. No. To jakąś jedną czwartą porządków mam za sobą. Jeszcze parędziesiąt godzin takiej harówki i nasz nowy dom będzie zamieszkiwalny. Mam zakwas w absolutnie każdym mięśniu, o niektórych nawet nie wiedziałam, że je mam na człowieku.

Potem zemdlałam na pół godzinki ma kanapie, wstalam raźnie, zrobiłam oko i włosy, wbiłam sie w rurki i udaliśmy sie na imprezę, której punkt kulminacyjny obejmował przewalanie sie na łóżku w pięć do dziesięciu osób i okazało sie, ze mogłam sobie odpuścić prasowanie bluzki przed wyjściem.

Oraz oglądanie zdjęć z ciepłych krajów.
Tęsknię za ciepłymi krajami.
Czuję, że ciepłe kraje mnie wzywają i że ja muszę na to wezwanie odpowiedzieć.
Raczej prędzej, niż później.

sobota, 7 kwietnia 2012

ach to Ty!

No więc poszlimy w te łąki, wiosna zobowiązuje, trzeba posprzątać po zimie, albo, jak w tym wypadku, po trzydziestu jeden zimach, wiosnach, latach i jesieniach. W jakichże to okolicznościach krzewy aronii zostały przyozdobione girlandą z folii aluminiowej, bzy przybrane wianuszkiem butelek po napojach procentowych, a malwy okolone łańcuszkiem styropianu i rozmaitych innych odpadów budowlanych - tego wiedzieć nie chcę, a nawet odwrotnie, chcę pozbyć sie wszelkich wspomnień w tym temacie i nie wracajmy już do tego. Przy okazji potwierdziły się moje przypuszczenia, że w ogrodzie to ja wolę leżeć na hamaku niż sprzątać. Zdecydowanie.

Aż mnie głowa rozbolała,od tego nadmiaru świeżego powietrza, nieprzyzwyczajona jestem. Teraz odreagowuję. Kanapa, koc, kot, w tle gotuje sie masa kajmakowa i odciekają dwie paschy, coś jakby święta...?

środa, 4 kwietnia 2012

dreams do come true

O co chodzi, czyżbym przespała wiosnę i lato, i znów mamy jesień? Znów jest ciemno jak wracam z roboty, wyciągnęłam z szafy schowane przed tygodniem kozaki i szalik, długo się nie należały. Znów mam ochotę wypruć sobie bebechy i się na nich malowniczo powiesić na kryształowym żyrandolu. Bosko jest.

Planuję imprezę plenerową na maj i mam szczerą nadzieję, że temperatura powietrza przekroczy piętnaście stopni Celsjusza. W cieniu. Inaczej będę mieć tłum małoletnich żądnych rozrywki w czterech ścianach, co może skończyć się masowym pogromem. Koty już uprzedziłam, mają się trzymać w okolicach sypialni gospodarzy, którą odgrodzimy drutem kolczastym pod napięciem oraz wianuszkiem z czosnku i brokułów. To powinno powstrzymać szarańczę.

Śnią mi się hamaki, grille i kawa na tarasie.

A w międzyczasie znów porywam się z motyką na słońce, przez słońce należy rozumieć paschę, mazurek czekoladowy oraz kajmakowy i pasztet z soczewicy. Wciąż nie mogę pogodzić się z faktem, że nie posiadam talentu kulinarnego, wciąż walczę. Historia całych lat nieustających porażek nie uczy nas niczego. Nadzieja umiera ostatnia.

poniedziałek, 19 marca 2012

polityka polityka tu wojenna gra muzyka

Ach jak pięknie, słonko świeci, ptaszki śpiewają, wiosna płynie w żyłach, a nasze ukochane państwo po raz zylionowy robi nas w chuja - w ślicznych białych rękawiczkach, zmieniając zasady opodatkowania odsetek od lokat jednodniowych - czy tylko ja tak czuję, czy to jednak nie jest normalne, żeby zajebywać nam odsetki od pieniędzy, od których uprzednio zajebano nam ZUS, srus i pierdylion podatków, za które jeśli będziemy bardzo grzeczni zostanie nam łaskawie wybudowany zupełnie nowy stadion albo siedziba zusu? Bo przecież trzeba znać priorytety, nie? Co tam samotne matki, co tam obiady dla dzieciorów w podstawówkach, ważne, że będzie gdzie uchlać się w trupa pod zegarem. I tutaj zaczynam się zastanawiać, czy na pewno wolę, żeby rządzili nami złodzieje, a nie debile. Trzeciej opcji jakby nie widzę.

Trzeba będzie zacząć pakować sztabki złota do skarpetki, najlepiej brudnej dla niepoznaki, żeby fiskus nie miał ochoty położyć na moich pieniądzach swojej ciężkiej łapy. Jak się będę chciała z kimś podzielić, to wpłacę na schronisko. A póki co wolę spuścić w kiblu, zamiast oddać złodziejom.

Dla relaksu psychicznego oglądam Criminal Minds, pokręcone ścieżki umysłów seryjnych zabójców to zielona łączka i motylki. Zawsze mogę jeszcze dla relaksu fizycznego skopać ogródek lub porąbać drewno do kominka. Przynajmniej coś pożytecznego i się chudnie.

poniedziałek, 12 marca 2012

nie ma sensu kupować kredensu

Jak nie urok, to kot Ci zeżre kaszę, a wcześniej okaże się, że cały dzień został przepierdolony bez sensu, bo komuś się uwidziało, że obsługa techniczna może zostać wyałtsorsingowana choćby za siedem gór, skąd zmiana hasła zajmuje siedem (słownie: sie-kurwa-dem!!) godzin, bo tak. Ja jebę, teraz czekam jeszcze na rachunek telefoniczny za siedmiogodzinne połączenie z nie-taką-wcale-gorącą linią z zasiedmiogordu. Czuję, że TZSA (Telekomunikacja Zasiedmiogrodzka SA) maczała w tym swoje paluchy, które teraz zaciera chichocząc diabolicznie. A żeby im kot zeżarł kaszę! Czyli że w sumie mogłam byłam z doskonale identycznym skutkiem spędzić uroczy dzień na kanapie, ewentualnie fatygując sie z celem odswieżenia manikjury. Czyli nie, czyli jeszcze gorzej! bo tamto byłoby ze skutkiem dodatnim w postaci manikjury, a to jest ze skutkiem ujemnym w postaci poodpryskiwanego lakieru na pazurach. I tak o, kolejny dzień za nami. Jeszcze tylko 4 do weekendu, który zapowiada się całkiem całkiem. W planie jest dużo wina (czyli jak zwykle) i przekąski w stylu katalońskim (czyli ą ę i bardzo swiatowo), bilans na podwójny plus. I jeszcze tylko spędza mi z powiek sen spokojny brak szafeczki takiej do postawienia przy wannie, szarej a może białej, żeby mi pasowała do łazienki. Ale nie wiem, czy to ma sens. I DLACZEGO MI NIE DZIAŁAJĄ ENTERY NA BLOGU?? KTOŚ COŚ PRZESTAWIAŁ?!

poniedziałek, 27 lutego 2012

zarobiona jestem

Gdzie się podział luty?? W jednym momencie -20 i zamiecie, a za 5 minut już słońce i wiosna? Jestem lekko zdezorientowana, kręci mi się w głowie. Obawiam się najgorszego. Obudzę się jutro, a tu jesień, i znów przegapię lato.

Koty miękkimi ruchami lewitują między kanapą a fotelem nie podejrzewając ani trochę rewolucji, jaka ma za chwilę nastąpić w ich spokojnym życiu. Czy odnajdą się w nowym otoczeniu? Czy sprostają wyzwaniu nieobejmowalnej kocim rozumem połaci traw i drzew, chaszczy i wąwozów? Czy będą wygrzewać futra przy kominku? Czy może zaszyją się pod znajomym łóżkiem w oczekiwaniu na powrót starego, znanego, bezpiecznego? Kto je tam wie.

Ja w każdym razie już nie mogę się doczekać porannej kawy na tarasie (in spe), wieczornego wina przy ognisku i tej przestrzeni, która daje wolność. Jeszcze tylko miesiąc, może dwa. I będziemy u siebie.

wtorek, 7 lutego 2012

zima zajmuje zaszczytne czwarte miejsce wsród moich ulubionych pór roku

Na weekend wybraliśmy się w ciepłe kraje. Było bosko, temperatura w okolicach -1, słońce i puszysty śnieżek - niby nie występowałam w bikini, ale i tak. Temperatury mocno ujemne szkodzą mi na cerę oraz figurę, bo muszę żreć czekoladę garściami, żeby jakoś utrzymać się przy życiu, ale rewelacji nie ma. Po tamtej stronie żyje się jakoś sympatyczniej, nie powiem, na przykład mają boskie torty czekoladowe w Tesco, czekoladowe masło za pól ceny oraz mnogość dóbr wszelakich, ale do zimna to oni przystosowani nie są. Domy z tektury, balerinki na lodzie, lotniska zamknięte bo napadało 12 milimetrów śniegu. Pff. Cudem udało nam się wydostać z jedynie czterogodzinnym opóźnieniem. Wróciliśmy, a tu wszyscy chorzy. Epidemia jakaś? Dobrze ze koty izolowane, to przynajmniej one się nie pokladają pijąc hektolitry herbaty z malinami. Jeszcze 43 dni do wiosny. Już niedaleko, zacisnę zęby, wytrzymam.

wtorek, 10 stycznia 2012

wszyscy zdrowi

Dzieci mi nie płaczą, nie zgubiłam kluczy, stan osobowy na chacie bez ujemnych zmian i większych perturbacji, stan konta podobnie, na obiad nie było wątróbki, nie wywalili mnie z roboty, MNM też nie, nie jest minus pierdylion stopni celsjusza i nie rozpierdoliło nam rur, nie stłukłam lustra, ani żadnego elementu zastawy ślubnej, nie trafił mnie piorun, ani szlag, nie trafiłam na dziwkarza, nie zabrakło nam wina, kot nie wyskoczył z okna, nie mam zapalenia zatok, nie bolą mnie zęby, nie jestem w ciąży, nie złapałam gumy na autostradzie, nie jedziemy na wakacje nad polskie morze, nie wykoleił się pociąg, nie przypaliłam owsianki, nie rozlał mi się płyn do czyszczenia piekarnika w torebce, nie dostałam mandatu, MNM o dziwo też nie, nie obcięłam się na pazia, nie spadłam ze schodów, a koniec świata póki co odwołano, podobno.

Czyli wbrew pozorom to nie jest tak, że zwaliły się na nas wszystkie nieszczęścia na raz, złapmy tylko odpowiednią perspektywę, tak?

poniedziałek, 2 stycznia 2012

falstart

Nowy rok zaczął mi sie ujowo na maxa, mimo moich najszczerszych chęci i nawet starań w kierunku dokładnie odwrotnym. Po północy to jeszcze jak Cie mogę, życzenia-srenia, wszystko niby pięknie ładnie i względnie pod kontrolą, aż WTEM! kilkanaście godzin później jak nie jebnął, to aż mnie lekuchno zatkało. Ale w sumie główny impet był po północy, więc może nie muszę się zamartwiać, że cały rok będzie taki? Czy to działa jak z wigilią, czy jak?

Przesądna się robię na starość.

Od kilku dni towarzyszy mi bardzo nieprzyjemne uczucie, że za chwileczkę, za momencik coś walnie, ale to tak, że się nie pozbieram. I że to jeszcze nie to. Że będzie gorzej zamiast jak wszyscy sobie wczoraj życzyliśmy - lepiej. Albo chociaż niegorzej. Patrzę uważniej pod nogi i uważam, nie staje pod ciężkimi żyrandolami, ale coś mi mówi, że to nie to. Może powinnam się wybrać do wróżki Olgi zapytać, ki diabeł. Bo zwariuję z tej ostrożności w końcu.

A może to tylko chwilowa depresja związana z kolejną zmianą daty urodzenia (bo postanowiłam, ze skoro trzeba już koniecznie coś zmieniać co roku, to ja zamiast wieku będę sobie zmieniać datę urodzenia - od wczoraj jestem rocznik '85). A może to ten niewysłany łańcuszek o reniferach?? O matko, oby nie.