niedziela, 14 czerwca 2015

nie ma tytułu

Nie miał lekkiego życia.

Zaczęło się pewnie dość niepozornie - puchatą kulką w jakimś pudle pod schodami, wśród innych podobnych puchatych kulek. Nie wiadomo kiedy przyszły lata chude, nie wiadomo ile trwały. Nie wiadomo, jak bardzo było źle. Lepiej nie wiedzieć.

Ale po nich nastały lata tłuste. Trzy. Miał nareszcie swój kocyk, miał swoją miskę, swoich ludzi i swój dom. I przyjaciela. To wszystko, co każdy pies mieć powinien.

Aż do dziś w nocy.

Tak mi smutno ;(((



sobota, 7 marca 2015

wkrótce minie zima zła

Można zagapić się i zgubić minutę, można przespać pół dnia, w wyjątkowych okolicznościach może i cały dzień, ale stracić cały miesiąc?

Pamiętam, że było zimno, że ciemno, że jakiś kaszel, jakaś gorączka, jeden dzień albo dwadzieścia osiem, jak przez mgłę.

Nie było słońca, plaży nie było, ani drinków. Nikt się nie opalał, nikt nie pływał w ciepłym morzu, nikt nie pił modżajto. Nikomu nie zerwał się pasek od japonek ani nawet ramiączko od bikini. Nikt nie cierpiał dżetlagu, nikomu nie zaszkodziła zamorska kuchnia.

Przez większość czasu.

Było, minęło, nie ma o czym gadać. Wiosna idzie, czujecie?


piątek, 30 stycznia 2015

niedziela, 25 stycznia 2015

this city never sleeps

6:29, a u mnie 2:29. Nie śpię od 2:45, czyli właściwie od 20:45. Wcześniej spałam trochę, ale jeszcze wcześniej nie spalam 23 godziny ciurkiem. A teraz leżę, jedną ręką trzymam za rękę, drugą słucham chrapania, bo wiem, że kiedy przestanę trzymać i słuchać, to oni też się obudzą. A jest dopiero 6:35.

Na śniadanie zjem naleśniki z nutellą i bananami, a potem się zdrzemnę. Jest fajnie.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

my life is average

Wczoraj w nocy czytałam blogi do 2:22. Pierwsza żona, eeewa, kocica. Moja święta trójca. Czytałam, aż mi się o tej 2:22 wyczerpała bateria, ale podłączyłam do prądu i czytałam dalej. Czuję, że może byśmy znalazły wspólny język, zwłaszcza nad butelką wina, a nad dwiema to już WOGLE. Po takiej dawce blogów czuję się trochę jak po wieczorze w babskim gronie, taka naładowana endorfinami i że nie tylko ja mam wylane na fakt, że przeklejam się do kuchennej podłogi, nie tylko u mnie srebra nie błyszczą, nawet z okazji wizyty teściowej i nie tylko ja wiecznie nie zaANżam. Że jest to rzecz w zasadzie globalna i może nie aż że się nie przejmować, ale że bez przesady, włosów z głowy nie rwać. Że nie da się wszystkiego zawsze na czas i perfekcyjnie, a jak sie daje, to głównie dzięki farmakologii i jest to tym bardziej podejrzane.

No i czytałam tak sobie, czytałam, noc płynęła, aż przypomniałam sobie, że zaczyn na chleb obsycha mi na kuchennym blacie, bo wyciągnęłam zakwas z lodówki z zamiarem upieczenia chleba i oczywiście zaraz o nim zapomniałam. Zeszłam więc do kuchni o godzinie 3:07, dodałam dwieście gram mąki żytniej typ siedemset dwadzieścia, sto osiemdziesiąt mililitrów wody przegotowanej o temperaturze pokojowej (oczywiście uprzednio ją zagotowawszy i ostudziwszy, gdyż jak zawsze w takim momencie czajnik okazuje się pusty), zmieszałam spokojnie, okryłam folią spożywczą i odstawiłam w spokojne, ciepłe miejsce. I już mogłam iść spać. 3:27.

I tak czytając pierwszą, przypomniałam sobie, dlaczego tak mało tu pisałam w ubiegłym roku. Powód jest banalny - nie miałam ochoty na pisanie, bo byłam zwyczajnie szczęśliwa i tym szczęściem się napawałam, i żaden robak nie gryzł mnie wewnątrz, i żadnych żali nie miałam do wylania. Życie me było krainą zielonej trawki, różowych hamaków, zimnych modżajto, słonecznych wakacji i spokojnej lektury. Całe jedenaście miesięcy i cztery dni. Pod koniec co prawda lekutko już mi trzeszczało nad głową, ale myślałam sobie, nie, to Ci się tylko tak wydaje, to nie u nas, u sąsiadów może. Aż jednego dnia sufit zyebał mi się na głowę razem z nieboskłonem jednym telefonem nad ranem, wyczekanym do siódmej zero jeden, żeby nie budzić w nocy, mimo że ranga wiadomości jak najbardziej usprawiedliwia budzenie, ale chce się wyrwać jeszcze ostatnie chwile spokoju. I se leżę. Niby próbuję podrygiwać, niby dźwigam się, ale tak naprawdę to nie. Nie mam siły wstać i spojrzeć skurwysynowi prosto w oczy, i kazać spierdalać. A muszę, bo jak nie ja, to kto.

A ja chcę wejść pod łóżko i żeby nikt niczego ode mnie nie chciał.

wtorek, 13 stycznia 2015

made my day

Kiedyś nadejdzie taki dzień, wiem to na pewno, kiedy moje wnuki będą nadużywać wyrażeń wysoce nieparlamentarnych, dając upust niedowierzaniu pomieszanemu z zachwytem, o ile oczywiście odziedziczą tę smykałkę, nazwijmy to, archeologiczną. Torując sobie drogę przez stosy dóbr wszelakich, odnajdą takie skarby jak dżinsy lekko tylko przetarte na wysokości lewego pośladka anno tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem. Wazonik ceramiczny pomarańczowy, którego nigdy wcześniej nie widziały na oczy, gdyż ostatnie siedemdziesiąt (tak, jestem taką optymistką!) lat spędził schowany głęboko w szafie i kto wie, może już zmienił status z fajansowego na zabytkowy? Bieliznę pościelową z kory, która przestała być w użyciu jakoś na przełomie tysiącleci. Zapas żarówek setek przemycanych z Ukrainy na kolejnych 17 lat. Obrusiki na ławę, której nie posiadano dwa pokolenia wstecz. Piętrzące się pod sufit pudełka, w które opakowany był w momencie zakupu różnoraki sprzęt elektroniczny, gdyż tak, w pierwszych latach dwudziestego pierwszego wieku kupowało sie sprzęt elektroniczny, zamiast wszczepiać sobie czip w wybraną część ciała. Całe labirynty książek na tematy dowolne, w tym tak pasjonujące jak "Poradnik hodowcy bydła" z 1964 oraz "Poczytaj mi mamo" > "Kredki" zaczytywana do wyrzygu w latach 1983-86. Płyty winylowe, w tym hit nad hity, "Akademia Pana Kleksa" i pierwsze szlagiery Natalii Kukulskiej. Adapter do odtwarzania tychże. Faktury za prąd dostarczany do dawno nieistniejącego mieszkania po praprapraprababci. Słoiki z ogórkami kiszonymi, dwa tysiące siódmy to był rok! Zupki chińskie przeterminowane o 32 lata.

Gdyż nic, ale to naprawdę NIC nie jest w tym gospodarstwie domowym wyrzucane. I nieważne, ze sie podarło, obtłukło, wystrzępiło, skurczyło (!), dawno straciło ważność, obsechło, wyszło z mody. Nieważne. Bo każda z tych rzeczy może się jeszcze kiedyś przydać.

I tak oto aktualnie przydadzą mi sie szorty granatowe, rocznik 2010. A gdybym była taka szybka do wyrzucania, to wyrzuciłabym je kiedy były dobre dwadzieścia kilo wcześniej, bo przecież spójrzmy na sprawę realistycznie - nie ma takiej opcji, żeby wcisnąć w nie kiedyś jeszcze swój tyłek. A jednak. I kto miał rację JAK ZWYKLE?

poniedziałek, 5 stycznia 2015

dylemat remonotowo wakacyjny

Że jestem kompletnie nieodpowiedzialna i rozrzutna, to wiadomo nie od dziś. Mam jakieś tam zalety (ukryte!), ale gospodarność na pewno do nich nie należy. Ale żeby aż tak? Mogłoby się wydawać, że z wiekiem człowiek nabiera trochę rozumu, że umie odróżnić dobro od zła, że nie jest już tym szalonym nastolatkiem, którego byle poetka może namówić na krwawą rzeź we własnym domu rodzinnym dziś w nocy. Ale nie.

Otóż. Był taki dzień jakoś w połowie listopada, kiedy pomyślałam sobie: a co mi tam, raz się żyje, pójdę na spacer! Ale nie że od razu na głęboką wodę - tylko na taras chciałam. I, oczywiście, natychmiast zostałam pokarana za swoją lekkomyślność - tak niefortunnie jakoś stąpnęłam, wektory się sprzysięgły przeciwko mnie i siła grawitacji okazała się niestety > wytrzymałości deski podłogowej sosnowej rocznik 1983, co natura rozwiązała w sposób gwałtowny i, co tu dużo mówić, wpadłam. W podłodze natomiast powstała na tę okoliczność dziura piętnaście na pięćdziesiąt, ha około pół metra. Idealna na kota.

I teraz tak - wypadałoby podłogę wymienić, ale trochę słabo mi się robi na myśl o generalnym remoncie. Bo to wiadomo, efekt domina, dotkniesz jedną rzecz i żyjesz w pierdolniku przez następnych osiem miesięcy. Załatać dziurę? Bez sensu, bo w sumie można trochę zasłonić kanapą, trochę stoliczkiem, a trochę położyć coś na dziurze i właściwie prawie nie widać. Tylko kot pamięta.

Chyba całkiem uzasadnione jest twierdzenie, że podłoga nie zając. A niepojechanych wakacji nikt nam nie zwróci, tak? I tylko kotu będzie smutno.

niedziela, 4 stycznia 2015

nothing changes on New Year's Day

Wydawałoby się, że przez tyle lat powinnam była się już nauczyć, że w nowym roku nie schudnę, nie będę uprawiać regularnie sportu, gotować codziennie zup, piec chleba, nie wywołam milionów niewywołanych wcześniej zdjęć, nie odnotuję większych sukcesów w oszczędzaniu i nie nauczę się nowego języka. Ale, jak w tym starym dowcipie, próbować trzeba, prawda?

Z rzeczy realnych - chciałabym podróżować, pić wino, spędzać czas z przyjaciółmi i rodziną. I żebyśmy zdrowi byli.

czwartek, 18 grudnia 2014

padłaś, powstań

Tam, gdzie myślałam, że mam zapierdol opór i nie da się wcisnąć zapałki - musiałam zmieścić las.
Tam, gdzie wydawało mi się, że jest choojowo na maxa - zyebało się bardziej.
Tam, gdzie wczoraj posprzątałam - kot zerzygał się na parapet.
Tam, gdzie już siadałam z (zimną oczywiście) kawą na sekundę relaksu - dziecko się obudziło po siedmiu minutach z godzinnej drzemki.

A dajcie spokój ze Świętami.

środa, 10 grudnia 2014

nie ogarniam jesus maria

Każdy ma jakieś swoje najgorzej. Moje jest zdecydowanie wtedy, kiedy muszę wstać z łóżka przed ósmą rano. Najgorzej. Ósma rano to jest zero absolutne, wcześniej nie ma dla mnie nic. No więc jak już wstaję o tej dziewiątej, czy tam trochę po dziesiątej, ale ojtamojtam, nie bądźmy drobiazgowi, to potem już jakoś leci. I wtedy nie przeszkadza mi aż tak, że pokrzykuje się na mnie cały dzień, pogania bacikiem do galopu, egzekwuje dopełnienie obowiązków w trybie natychmiastowym i okazuje niezadowolenie moją opieszałością bądź niedostatkiem entuzjazmu w sposób nieskrępowany konwenansem ogłady i zasad jakiegoś współżycia społecznego. Ale to oferta z gatunku take it or leave it, to było wiadomo od początku. Wzięłam, więc teraz do kogo te żale i o co.

Trochę mam ostatnio spiętrzenie, ale to chyba normalne przed świętami. Każdy ma. I do tego każdy dodatkowy balast brałam sobie na plecy z entuzjazmem, z absolutnie nieprzymuszonej woli, nie że spadło na mnie znikąd. Tylko tego spiętrzenia nie przewidziałam, troszkę się przeliczyłam i odrobinę nie wyrabiam na zakrętach. No i kto mógł przypuszczać, że akurat najzupełniejszym przypadkiem, bez cienia premedytacji i działając w stanie wyższej konieczności, bez żadnej winy własnej, niektórzy polecą se akurat w oku cyklonu grzać tyłek na plaży i chlać wódę w hotelach, tfu! w podróż służbową, absolutnie nie-do-przełożenia-kochanie-to-sprawa-życia-lub-śmierci-zawodowej. I kto w to wierzy? Ale spoko, co to dla mnie, lekkim twistem ogarnę tu wikt i opierunek razy siedem, w wolnej chwili zorganizuję jakąś drobną akcję charytatywną i skoczę do ikei, zahaczając o lekarza, pocztę, paczkomat, siedzibę firmy kurierskiej, bo nie było mnie w domu jak przyjechał, siedzibę firmy paczkomatowej, bo termin odbioru się omsknął, bankomat, tk maxx (tak, bywam tylko w sklepach, które nie prowadzą oferty online, ale przeczuwam, że niedługo będę zmuszona zrezygnować z tego luksusu), aptekę, weterynarza, szpital, ryneczek i lidla. Ale spoko, póki mogę się wyspać do dziewiątej.

A poza tym to właściwie u mnie po staremu. Nadal oglądam seriale, maluję paznokcie i tylko wina jakby mniej schodzi. Z żalem.