piątek, 30 października 2009

na depresję

Blogi. W przypadkach skrajnych - pierwsza, so-so, barbarella, etcetera, od 1956 ciurkiem.

Oraz mąż na kanapie z miską krewetek z czosnkiem grillowanych, jegoręcznie. Do poprawienia czekoladą z orzechami.

A przed kanapą telewizor z Brucem Willicem albo kto tam WAS kręci. Grześ H. też się nada, jak nabardziej.

W międzyczasie ciepły koc.

I oby do wiosny.

czwartek, 29 października 2009

wszystko nie tak

Jeśli spełnią się wszystkie wczorajsze życzenia, to będę najstarszym człowiekiem na świecie. A właściwie kobietą.

Niemniej jednak z przykrością konstatuję dziś, naprawdę, nie tak miało być. Jestem głęboko rozczarowana rzeczywistością. Miałam być zawsze młoda i piękna, tak się umawialiśmy, tak? No właśnie. A tu dupa. I pozostało mi ewentualnie to piękna. O ile finanse pozwolą, oczywiście, bo botoksy i inne liftingi raczej nie figurują w koszyku podstawowych świadczeń NFZ. A miejmy odwagę spojrzeć prawdzie prosto w oczy - już czas. Najwyższy.

Koszmarny dzień dziś od rana, a właściwie od nocy. Koszmarny, mówię Wam.

Mam od cholery i trochę pracy, mam jej tyle, że nie jestem w stanie niczego zrobić do końca, skaczę z tematu na temat i nie zdążam z niczym. W związku z czym postanowiłam zrobić krótką przebieżkę po blogach, w ramach zebrania myśli.

MNM przeszedł dziś samego siebie, rozpoczynając dzień roboczy o godzinie 2:30 (sic!). Wspominałam coś o wstawaniu w środku nocy? Ale TEGO to nawet ja nie przewidziałam. Przeginka. Spodziewam się go z powrotem w naszym gniazdku tuż po wieczornych wiadomościach. O ile żadna mgła nie pokrzyżuje rozkładu lotów. Na pewno będzie pełen werwy i bardzo zdatny do użytku. Na pewno.

Noc znów z przerwami, zegar biologiczny to rzecz absolutnie niesamowita. Nie alarmuje mnie NIGDY o mijającej właśnie godzinie stawiennictwa na zakładzie, ale o planie pracy MNM jak najbardziej. 2:30 wyjazd, 4:30 lotnisko, 5:00 start, 7:00 lądowanie. Wysyłam przez sen esemesy pytające, odbieram przez sen esemesy zapewniające, że póki co zgodnie z planem, dojechał, wystartował, wylądował, żadnych gołoledzi, mgieł, wybuchających silników ani blond-zdzir. Póki co. Po ostatnim potwierdzeniu mój zegar wewnętrzny najwyraźniej uspokojony przechodzi w tryb drzemka i znów jestem spóźniona na zakład.

A tu pożar, jak zwykle.
I końca nie widać.

Ja chcę do mamy.

środa, 28 października 2009

po prośbie

Czy klinkęliście już dziś na brzuszek pajacyka?
Jeśli nie, to zapraszam tu po prawej, zaraz obok, o, tu -->

Tuż pod pajacykiem znajdziecie link do strony Adama Mikołajczyka.
Adam jest znajomym moich znajomych ;) Postać prawdziwa, ręczę prawą ręką, można sobie wyszukać na n-k. Adam miał poważny wypadek, potrzebuje pieniędzy na rehabilitację, szczegóły znajdziecie na jego stronie. Pomóżcie, jeśli możecie.

A jeszcze trochę niżej link do blogu opowiadającego o sytuacji kobiet w Afganistanie - do poczytania, do pomyślenia. Pomóc im można na różne sposoby, choćby tylko mówiąc głośno o tym, o czym większość woli nie mówić, nie myśleć, nie wiedzieć.

Ja wiem, że to banał, ale naprawdę tak jest, że ziarnko do ziarnka i sami wiecie, co.

Pomóżcie, jeśli nie z innych pobudek, to choćby dlatego, żeby poczuć się trochę lepszymi ludźmi. Bo jak wiadomo, there's no such thing as a selfless good deed ;)

wtorek, 27 października 2009

b careful what u wish 4

A Dagmara ostrzegała, tak? Tak. A ja nie słuchałam. No i sobie wykrakałam. Już mnie nawet nie dziwi, że to cholerne przeziębienie przyszło właśnie w pierwszym momencie, kiedy przestało mi na nim zależeć. Najwyraźniej przeziębienie jest facetem, oni już tak mają.

Zjadłam wczoraj milion gripexów, apapów i cirrusów (tak, to JEST reklama, no ii?), zapiłam hektolitrem herbaty z malinami i cytryną oraz zagryzłam toną czosnku. Dziś powtórka, za wyjątkiem czosnku i mam nadzieję, że udało mi się jednak zneutralizować zapach tego wczorajszego, na wszelki wypadek przeżuwam kawę ziarenkową. Fuj.

Noc była koszmarna, budziłam się 82372367 razy, bredząc w malignie i będąc przekonana, że to JUŻ, wstawałam o 2:24, 2:43, 3:06, itd. Czy jestem dziś półprzytomna? Ależ!

Ale nie ma bata (sic!), nie odwołam dzisiejszej randki z Homolą. Niedoczekanie. Mam tylko nadzieję, że jej nie zarażę. Czy konie mogą mieć katar?

poniedziałek, 26 października 2009

upiór i homola

Zmiana czasu wybitnie mi służy. Chętnie dowiem się, jak zasłużyć na tę dodatkową godzinkę snu co tydzień, dobrze zapłacę. Jeśli ktoś ma na zbyciu, to poproszę o info na priw.

A poza tym co. Weekend był wyjątkowo udany.

Spędziłam uroczy sobotni wieczór, częściowa utrata słuchu nie może być przecież uznana za zbyt wygórowaną cenę, jeśli w zamian oferowana jest nam niepowtarzalna możliwość obcowania ze sztuką wysoką, czyż nie tak? Spadały żyrandole, mdlały dziewice, a prawdziwa miłość pokonywała każdą przeszkodę okrutnego losu, jak to w życiu.

Znacie? To posłuchajcie.



A w niedzielę, ponieważ równowaga w przyrodzie musi zachowana, zawarłam nową przyjaźń. I czuję, że to coś poważnego. Nie żebym opierała się wyłącznie na przesłankach emocjonalnych. Ale ja po tym spotkaniu zostały mam zakwasy po wewnętrznej stronie ud! No więc sami widzicie.

Moi drodzy, pozwólcie, że Wam przedstawię - oto Homola. Piękna, prawda? We wtorek mamy kolejną randkę. Nie mogę się już doczekać.

środa, 21 października 2009

z racji wieku

Nie wiem, co to jest, ale nie jest tak jak kiedyś.

Kiedyś wszystko było łatwiejsze.
Kiedyś nie martwiliśmy się niczym.
Kiedyś byliśmy kuloodporni i nieśmiertelni.
Kiedyś wszystko musiało się udać, cały świat leżał nam u stóp.
Kiedyś nie baliśmy się niczego.
Kiedyś byliśmy najpiękniejsi, najmądrzejsi i najwyżej skakaliśmy.

Może to po prostu jakiś dodatkowy ośrodek w mózgu nam się właśnie rozwija, odpowiedzialny za zamartwianie się wszystkim na zapas i produkcję kortyzolu w ilościach hurtowych? Musi być coś na rzeczy, bo problem ewidentnie pogłębia się z wiekiem.

O, właśnie, wiek.
W razie gdyby ktoś miał jakieś niezbyt rozsądne plany na za tydzień, to sugeruję zająć umysł i ręce jakąś pożyteczną pracą.

Z RACJI WIEKU obchodzę już wyłącznie imieniny.
18 maja, w urodziny papieża, proszę sobie łaskawie zanotować w kajecikach, telefonach, palmtopach, na lodówce czy tam innej naszej-klasie.

wtorek, 20 października 2009

gdyby tak

Niewiele mi do szczęścia potrzeba. Naprawdę, nie jestem jakoś przesadnie wymagająca, właściwie nie mam specjalnych oczekiwań. Gdyby tak chociaż zwykła grypa.

Ach, gdyby tak obudzić się rano i stwierdzić znacznie podwyższoną temperaturę ciała w połączeniu z łupiącym bólem kości i głowy, do tego gardło i JUŻ. Pełnia szczęścia.

Bo wiecie, na to NIE MA LEKARSTWA. No nie ma, i już. Niby dwudziestypierwszywiek, nanotechnologie i latanie na księżyc, a grypa trzyma się mocno. Nie że wezmę antybiotyk i mogę normalnie bez marudzenia zasuwać na zakład. O nienienie. Nie, grypa jest świetna, grypa jest mistrzostwem świata, bo na grypowe wirusy działa tylko i wyłącznie wypoczynek i dużo płynów. Tak.

A któż by nie chciał wypoczywać i raczyć się płynami w dużych ilościach?

Człowiek mógłby wtedy bez wyrzutu sumienia zarzucić myśl o wszystkich męczących codziennych obowiązkach i natychmiast po stwierdzeniu oczywistych objawów spokojnie powrócić pod ciepłą jeszcze kołderkę. Dospały sobie nieniepokojony, co mu zabrakło. Obudziłby się w okolicach południa i wychynął spod kołdry jedynie na momencik - po zapas płynów, paracetamolu oraz wydawnictw różnorakich. A potem to już sielanka. Płyny i odpoczynek, odpoczynek i płyny - i tak do wieczora. Dzika rozpusta.

Wieczorem powróciłby mąż ze zakładu i nie żeby miał wobec człowieka jakieś wydumane oczekiwania, nie że obiadnastolemieszkanienabłyskmuchaniesiada. Nie. Mąż pochyliłby się nad człowiekiem ze współczuciem, zapytałby o nadwątlone zdrowie, o samopoczucie. O rokowania. O preferencje obiadowe. Co człowiekowi podać, jak ulżyć w cierpieniu? Czy aby herbatka nie za gorąca i nie za mało malin? Może dodatkowy kocyk? Inną książkę, gazetkę, pilota, skarpetki?

Ach, ach.

Tak, niewiele mi trzeba do szczęścia.

poniedziałek, 19 października 2009

(po)ranna

MNM znów dziś w delegacji, zniknął z domu przed świtem, pamiętam (jak) przez sen. Nie żebym wstała z tej okazji, o nie. Kocham go bardzo, to oczywiste, ale przed ósmą rano?! A w życiu. Owszem, jestem w stanie wyobrazić sobie, że wstaję z łóżka dla faceta o TAKIEJ porze, ale tak się składa, że TEN facet się jeszcze nie narodził. A że okoliczność ta jest ściśle skorelowana z posiadaną świadomością antykoncepcyjną, więc póki co - mój sen jest bezpieczny. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Pożegnawszy MNM w półśnie, natychmiast przeszłam płynnie do przerwanej fazy rem. I to był błąd. Bo pamiętacie, wspominałam Wam, że zmieniłam dzwonek w budziku? No właśnie - aktualny jest tak śśśliczny, że doskonale wpasował mi się w poranny sen - śniłam o plażach białych i kolorowych drinkach w kokosie od czarnoskórych barmanów ubranych li i jedynie w liście palmowe, no i taka muzyczka w tle... wszystko grało. Aż do godziny ósmejzminutami, kiedy to ostatecznie byłam w czarnej dupie jeśli chodzi o punktualne przybycie na zakład. Ale nie mogę z ręką na sercu powiedzieć, że żałuję.

W drodze do pracy zasnęłam trzy razy za kierownicą, co mnie nieco zastanowiło, wszak dochodziła już dziesiąta. Ludzie chyba normalnie o dziesiątej to są już całkiem trzeźwi, prawda? No ja jakoś nie bardzo. Poza tym wiecie, siła przyzwyczajenia, na co dzień to MNM wykonuje tę niewdzięczną harówę za kierownicą, a ja drzemię słodko na siedzeniu obok. Nawet mam taką specjalną poduszkę w kształcie rogala. A dziś dupa, trzeba było się skupiać i reagować żwawo na nietuzinkowe zachowania współużytkowników drogi, matko boska. No to się skupiałam i reagowałam ze wszystkich sił. Z trzema małymi przerwami.

Na zakładzie OCZYWIŚCIE nie udało mi się przemknąć niezauważenie przez korytarz, OCZYWIŚCIE musiałam spotkać tam wszystkich Bardzo Ważnych Ludzi, którzy swą powinność wobec przedsiębiorstwa czynią aktywnie już od trzech hiperpracowitych i megaakatywnych godzin porannych, które ja, w swej niezmierzonej abnegacji zwyczajnie przespałam. Wstyd. OCZYWIŚCIE ani słowa, OCZYWIŚCIE szeroki uśmiech na powitanie, ale NIEdyskretny rzut oka na zegarek mówi wszystko. Staram się wtopić w tło i przemykać opłotkami, ale OCZYWIŚCIE jak na złość.

I tylko wspomnienie liści palmowych pozwoli mi jakoś przetrwać tu do osiemnastej. Oraz oczekiwanie na (po)południową kozetkę terapeutyczną u pani Sylwii z parteru. Nie wiem tylko, na blond się zrobić, czy na czarno?

sobota, 17 października 2009

perfekcyjny

sobotni wieczór





piątek, 16 października 2009

let it snow

Ale przyznajcie, dziś jest pięknie, prawda? Śnieg jak z rysunku przedszkolaka, normalnie można studiować misterną konstrukcję każdego płatka, podziwiać jego absolutną wyjątkowość, napawać się różnorodnością i doskonałością wszechświata. No nie mówcie, że TAKI śnieg nie budzi Waszego wewnętrznego dziecka! Nie wierzę, że nie macie ochoty stać z twarzą w niebo i łapać śnieżynek na język! Mówcie sobie co chcecie, nie wierzę, i już. Śnieg jak z Zimmistrza, co to sypie i sypie bez końca, zasypując domy, drogi i owce, w którym trzeba kopać korytarze, jak z bajki!!!

Fakt, przyznaję, że z dużo większym zrozumieniem spotkałby się taki śnieg dwudziestego trzeciego grudnia, a na ponad dwa miesiące przed terminem jest lekko dezorientujący, ale co tam. Czy nikt już nie pamięta, że PIERWSZY ŚNIEG jest powodem do RADOŚCI?? Że wyskakuje się na jego widok z łóżka, przytyka nos do szyby i pyta mamy, czy możemy już wyjść na dwór, proszęproszęproszę?! Że bałwany, że bitwy na śnieżki, że saneczki, że ślizgawki?! Wstyd mi za Was, naprawdę! I taką postawę chcecie przekazać własnym dzieciom? Że "białe gówno", że "brudna breja", że "zabierajcie sobie ten pieprzony śnieg w cholerę"?

O, nie, moi drodzy, tak się nie traktuje pierwszego śniegu! Pierwszy śnieg się hołubi. Uśmiecha się szeroko na jego widok, błyszczy się oczami. A już nigdy, NIGDY, pod żadnym pozorem nie należy z nim zadzierać. Bo bez niego, co nam zostanie? Trzy miesiące lata i dziewięć miesięcy JESIENI? To ja już zdecydowanie wolę ten śnieg.

Z dedykacją dla wszystkich narzekających:





PS. Nie, nic nie piłam. Ani też nie brałam. Chociaż przyznaję, czuję się dziś jakość nieswojo. Zmieniłam dziś dzwonek budzika w komórce, może to to?
Ale nie martwcie się o mnie, za 7 sekund ani się obejrzę będzie znów poniedziałek i wszystko wróci do normy.

środa, 14 października 2009

u hu ha

Uprzejmie donoszę, że śnieg z deszczem.
Połączmy się we współczuciu dla ofiar pogody w Podlaskiem.



Wizualizacja, moi drodzy, tylko wizualizacja może nas uratować.
Pierwsza pomoc, proszę bardzo:



Oraz własnoręcznie zainstalowane urządzenie grzewcze. Mam aktualnie jakieś trzydzieści stopni ciepła na zakładzie i powiem Wam jedno - FARELka łagodzi obyczaje. Gorąco (!) polecam.

wtorek, 13 października 2009

fauna afryki dwa

Nie myśleliście, że będzie ciąg dalszy, co?
Faktycznie, na co dzień miewam niejakie problemy z kontynuacją i systematycznością, ale pracuję nad tym.

A zatem - loxodonta africana :)

Największy z żyjących ssaków lądowych, naprawdę imponujących rozmiarów, osiąga ponad 4 metry wysokości, ponad 7 metrów długości i 6 TON wagi. Nieproporcjonalnie duża głowa, przepiękne uszy szerokie na 3 metry oraz ciosy - każdy po 3 metry długości i do 40 kilogramów wagi, jest co dźwigać. Zwłaszcza, jak dodać do tego nos, który zbudowany jest z 40 tysięcy mięśni (więcej niż całe ciało człowieka), zakończony normalnie pięcioma palcami i wykorzystywany praktycznie do wszystkiego: oddychania, wąchania, picia, chwytania, kąpieli oraz no wiecie.

Zwierzę stadne i bardzo komunikatywne, gdy jest spokojne - chrząka, gdy poddenerwowane - trąbi. Jak się naprawdę wkurzy, to nic nie mówi, tylko szarżuje, nie dając przeciwnikowi najmniejszych szans. Wrogów naturalnych nie posiada (to jasne, kto by się odważył?), poza jednym, wiadomo. Kłusownicy przetrzebili populację kilkukrotnie, obecnie w Afryce żyje ich tylko niecały milion.

Mają mięciutką skórę na głowie (wiem, macałam!) i na stopach (wierzę na słowo), poruszają się praktycznie bezszelestnie (powiedzenie o składzie porcelany jest MOCNO przesadzone), świetnie pływają i uwielbiają kąpiele.

Ich cykl życia jest mocno zbliżony do ludzkiego - żyją około siedemdziesięciu lat (w niewoli do osiemdziesięciu), osiągają dojrzałość płciową w wieku 14-15 lat, zalecają się do siebie pieszcząc się trąbami ;) Łączą się w pary, ciąża trwa 22 miesiące (no dobra, tu jest drobna różnica), zazwyczaj rodzi się jedno młode mierzące około 85 centymetrów i ważące około 110 kg, jest karmione przez matkę przez dwa lata lub dłużej, samica rodzi raz na cztery lata i otoczona jest najczęściej dwoma lub trzema młodymi w różnym wieku.

Ich mózgi ważą po 6 kilogramów i są to bardzo, bardzo mądre zwierzęta, na poparcie czego mogę przedstawić kilka dowodów, ale najważniejszy i niepodważalny to taki, że uznają wyłącznie matriarchat, stadu przewodzi zawsze najstarsza samica. Młode samce żyją w grupach kawalerów (jak u ludzi!), dorosłe samce samotnie (znów), do stada samic dopuszczane są tylko na kilka dni, w określonym celu.

Potrafią przystosować się do każdych praktycznie warunków, byle miały się gdzie wykąpać (jak ja! jak ja!). Nie są kłótliwe (nie do końca jak ja...), zazwyczaj ustępują starszym. Miłe zwierzątka, prawda?

Sama słodycz :)

poniedziałek, 12 października 2009

ja wysiadam

Kiedyś jeździłam na obozy harcerskie. I tak ogólnie rzecz biorąc, to owszem, mam z tych wyjazdów bardzo pozytywne wspomnienia, raz nawet wpadłam w histerię, jak mama nie chciała mnie na taki obóz wysłać, a raz zakochałam się w zastępcy drużynowej, nieszczęśliwie rzecz jasna, gdyż dzieliła nas przepaść wiekowa - ja miałam lat dwanaście, a on był już stary, coś koło dziewiętnastu, pomijając już fakt, że on z tą drużynową no wiecie. Ale nie o tym.

Najgorsze na obozach harcerskich było chodzenie. Nie zapomnę tego nigdy. Nasi opiekunowie mieli widoczne niespełnione ambicje uczynienia nas następcami Korzeniowskiego, w każdym razie - chodziliśmy. A nawet CHODZILIŚMY. Pięć kilometrów, dziesięć, trzydzieści sześć dziennie, lewa noga naprzód, za mną marsz. Gdyby rzecz działa się w zjednoczonych stanach amerykańskich, to założę się, że znalazłaby swój finał w sądzie, gdzie moja rodzicielka wywalczyłaby horrendalne odszkodowanie za moje obie nadwyrężone kostki, a tak została mi tylko opuchlizna w tych okolicach, która nie pozwala nosić butów na bardzo wysokim obcasie.

Gdy tak szliśmy, trzystaosiemdziesiątysiódmy kilometr w tym tygodniu, to pamiętam doskonale, że nie myślałam o niczym innym, jak tylko o tym, jak powstrzymać ten morderczy marsz. Miałam lat jedenaście? dwanaście? i zastanawiałam się, czy jeśli się porzygam, to pozwolą mi odpocząć? a może powinnam zemdleć? albo złamać sobie nogę, wtedy pewnie daliby mi na dzień - dwa spokój. Ale czy na pewno??

I paczcie Państwo, oto problem zatoczył piękne koło czasoprzestrzennne wracając do mnie zgrabnym bumerangiem prosto w skroń do krwi, właśnie zastanawiam się nad tym samym. Zakładam, że zwykłe porzyganie się nie załatwi sprawy, ale może ta złamana noga? Czy wtedy mogłabym mieć święty spokój? A jeśli nie noga, to może zajdę w ciążę? Albo chociaż rozwalę parę osób w kolejce po kawę w papierowym kubku kałachem? Cokolwiek, byle wreszcie móc chociaż na chwilę się zatrzymać. Cokolwiek. Jestem naprawdę zdesperowana, nie będę wybrzydzać, jestem gotowa złapać się każdej brzytwy, byle ktoś mi obiecał, że wtedy to owszem, tak, wszyscy zostawią mnie nareszcie w spokoju i nic nie będę musiała. Jakieś pomysły? Proszę? Aaaanything will do.

piątek, 9 października 2009

punkt widzenia

Eszpe los bywa wredny i wielce niedelikatny w przypominaniu mi różnych prostych prawd, o których zdarza nie pamiętać w dni powszednie. Ostrzem po oczach. Na przykład o tym, ile mam szczęścia w życiu.

Bo przecież mogła mu się omsknąć ręka te dwadzieściakilka lat temu i mógł moje narodziny umieścić 18 stopni na południe, 70 na wschód. Mogłabym do dziś nie dowiedzieć się, czym jest spokojny sen. Miałabym 6 lat, kiedy mój kraj opuściłyby obce wojska, po 8 latach okupacji, miałabym, o ile na przykład nie natknęłabym się na którąś z min-zabawek. Miałabym 12, kiedy rządy przejęliby zwycięzcy mudżahedini, pod warunkiem, że nie dotknąłby mnie wcześniej ich dziki, bestialski dżihad za pieniądze amerykanów. Miałabym 14, kiedy moim krajem zawładnęliby talibowie i skończyłaby się moja szczęśliwa passa, odtąd burka, zakaz wychodzenia z domu, absolutna podległość, surowe kary fizyczne za najmniejsze przewinienie, obcięcie palców za malowane paznokcie, bicie za wszystko, brak dostępu do lekarzy, szpitali, szkół, o teatrach czy bibliotekach nie wspominając, bo te po prostu przestały istnieć. Miałabym 21, kiedy świat przypomniałby sobie o moim kraju i znów za pomocą bomb i czołgów amerykańskich odsunął talibów od władzy, którą ci ostatni próbują odzyskać do dziś w krwawych zrywach narodowowyzwoleńczych.

Wczoraj w zamachu w Kabulu zginęło 17 osób, a ponad 80 zostało rannych.

Dziś pokojową nagrodę Nobla otrzymał przywódca największej armii na świecie, zaangażowanej aktualnie w dwa konflikty zbrojne, w Iraku i Afganistanie właśnie. Na zachętę? Kpina.

Wybaczcie ciężar tematu rzucany tak bez ostrzeżenia, ale przeczytałam ostatnio dwie książki, które nie pozwalają mi przestać o tym myśleć. Tysiąc wspaniałych słońc i Wszystkie jesteście niewierne. Obie wstrząsające, obie nie dające zasnąć do ostatniej strony i długo, długo później.

A Amerykanie dziś przeszli samych siebie - ZBOMBARDOWALI KSIĘŻYC!!! Mało im bomb zrzuconych na Ziemi, jeszcze na księżycu musieli położyć swoją ciężką łapę?? Ja protestuję. Księżyc jest naszą wspólną własnością i ja się NIE ZGADZAM na żadne bombardowania! Przepraszam bardzo, ale są chyba jakieś granice.

środa, 7 października 2009

artykuł

Pozwólcie, że dziś, zamiast osobiście wywlekać flaki, wywracać je na lewą stronę i analizować po raz trzysta osiemdziesiąty siódmy, posłużę się w tym celu linkiem do genialnego w swej trafności artykułu rzepy.

To właśnie jestem dokładnie cała ja, rocznik osiemdziesiąt, jak w mordę szczelił. Wszystko prawda.

Miło mi Państwa poznać.

Czy Wy też zobaczyliście właśnie własne odbicie w lustrze?
I jak się podobało?

wtorek, 6 października 2009

18+

W pierwszych słowach mojego listu chciałabym wyjaśnić intencję tytułu. Gdyż nie dla wszystkich może być jasne jego wielowymiarowe przesłanie.

Primo, dzisiejszy wpis dozwolony jest od lat 18 wzwyż.
Secundo, chciałabym uświadomić niektórym, iż kape pozwala odmówić świadczenia pracy, gdy temperatura powierza na zakładzie nie przekracza 18 stopni celsjusza. TO CO JA TU JESZCZE ROBIĘ???
I jeszcze tertio na marginesie, osoby nadwrażliwe na wulgaryzmy niech udadzą się w ślad niepełnoletnich. Bo nie ręczę.

Dzieci śpią?
No to ad rem.

Mogłabym napisać, że jest zimno, że marznę, że ciągnie po nogach, ale nie oddałoby to istoty sprawy. Bo w istocie piździ jak skurwysyn, pardon my french, ale tak właśnie jest, nie inaczej.

Na zakładzie mam 11 kurwa stopni celsjusza, nie wiem jakim kurwa cudem, kiedy na zewnątrz kilka kresek więcej. Mikro-kurwa-klimat. Grabieją mi ręce, mam sine usta, czerwony nos, dreszcze i szron na rzęsach. Chce mi się wyć i rzucać ciężkimi przedmiotami, powstrzymuję się resztką sił, gdyż żal mi cennych kalorii, które intensywnie usiłuję przetworzyć na energię celem podwyższenia temperatury organizmu. Mam ochotę iść na kotłownię, czy gdzie tam się wytwarza ciepło do kaloryfera i przypierdolić pierwszej napotkanej tam osobie, ale jak wyżej.

Właściwie to w tych warunkach całkowita moja aktywność zawodowa ogranicza się do przetwarzania (TRANS-POND-STER??), nota bene wysoceczaso- (8h plus nadgodziny) i energo- (paczka sera żółtego radamer, jogurt jagodowy activia) -chłonnego, a niskoefektywnego (wciąż minus dwanaście na końcach). Niemniej jednak mam przeczucie, że to się nadrobi z nawiązką, wieczorem wysiłki się opłacą i osiągnę wynik w okolicach trzydziestu ośmiu, jak nie lepiej.

A przypominam, że wciąż NIE MAM WANNY i się nie zanosi.
Czas umierać.

poniedziałek, 5 października 2009

the bright side

Mam postanowienie: doszukiwać się w rzeczach jasnych stron, a nie tylko wiecznie narzekać na wszystko.

Zaczynam od poniedziałku.

Niniejszym chciałabym zmierzyć się z powszechną jakże krzywdzącą poniedziałek opinią, jakoby był on jedną wielką czarną dziurą beznadziei. Bo otóż mamy aktualnie poniedziałek, a mnie jest, owszem, całkiem dobrze. Siedzę sobie pod kołdrą, pod ręką herbata z sokiem porzeczkowym (wolę malinowy, ale miałam nie marudzić), pod uchem brzęczy radio, pod nosem wanilia ze świeczki miesza się z porzeczką i cytryną herbaty, w tle bulgocze zmywarka (tylko pozornie bez związku, bo ja UWIELBIAM bulgotanie zmywarki), na kolanach laptop. Jest cicho, ciepło i błogo. I co najlepsze, nie muszę wychodzić spod kołdry przez następnych kilka godzin. Tak, poniedziałki bywają znośne.

Czy mogłabym obudzić się we wtorek?
Proszę?

niedziela, 4 października 2009

veni, vidi, vino

Tokaj, Tokaj i po Tokaju.

I tylko głowa boli.
Ale za to jak!

czwartek, 1 października 2009

a very good year

Dziś mija rok na starych śmieciach.
Niby wolniej, a tak szybko.

Tęsknię za milionem rzeczy tam, kocham milion i jedną tutaj.

Czyli jednak na plus.
Kto by pomyślał.