Weekend b. b. udany. Deszcz? Jaki deszcz?? U nas słońce świeciło jak głupie, spaliliśmy sobie nosy i karki, bez okularów p. słonecznych i kremu z filtrem 40 nie ruszaliśmy się spod dachu.
Poza tym to głównie się tam posilaliśmy - chyba w życiu nie zjadłam i nie wypiłam tyle w dwa dni. Pożarte ilości skorupiaków i innego wodnego paskudztwa liczyć należy w tonach. Czuję, jak obrastam skorupką i wypuszczam czułki. Wino wylewa mi się uszami. Życie jest piękne.
A tu co?
Mamy połowę maja, a ja rano wciąż włączam ogrzewanie dupy w samochodzie oraz farelkę w pracy. Czy komuś się coś nie pomyliło?? Mamy MAJ, nie MARZEC.
Jedynym pocieszeniem - za chwilę prawdziwe wakacje (o ile można nazwać prawdziwymi wakacjami te marne 14 dni, kiedy człowiek wciąż pamięta wakacje od czerwca do października, ehh). Dwa tygodnie słońca i obrzydliwego lenistwa, spanie do południa i 17 książek do przeczytania. Z bólem serca muszę przyznać, że nie jest tak znowu najgorzej. Co nieś?
wtorek, 18 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Oj bites, bites. Ja do tej pory nie mogę się otrząsnąć.
OdpowiedzUsuńTo kiedy jedziemy raz jeszcze ? :)
OdpowiedzUsuńChoćby dziś.
OdpowiedzUsuńByle dalej stąd.
Wakacje????A co to jest?.....:(
OdpowiedzUsuńZaginął wpis. Na moim blogu stoi, że skrobnęłaś coś 7 godzin temu, ale po wejściu tutaj nie widzę nic nowego.
OdpowiedzUsuńzłodziejstwo wszędzie! ;P
OdpowiedzUsuń