Wczoraj w nocy czytałam blogi do 2:22. Pierwsza żona, eeewa, kocica. Moja święta trójca. Czytałam, aż mi się o tej 2:22 wyczerpała bateria, ale podłączyłam do prądu i czytałam dalej. Czuję, że może byśmy znalazły wspólny język, zwłaszcza nad butelką wina, a nad dwiema to już WOGLE. Po takiej dawce blogów czuję się trochę jak po wieczorze w babskim gronie, taka naładowana endorfinami i że nie tylko ja mam wylane na fakt, że przeklejam się do kuchennej podłogi, nie tylko u mnie srebra nie błyszczą, nawet z okazji wizyty teściowej i nie tylko ja wiecznie nie zaANżam. Że jest to rzecz w zasadzie globalna i może nie aż że się nie przejmować, ale że bez przesady, włosów z głowy nie rwać. Że nie da się wszystkiego zawsze na czas i perfekcyjnie, a jak sie daje, to głównie dzięki farmakologii i jest to tym bardziej podejrzane.
No i czytałam tak sobie, czytałam, noc płynęła, aż przypomniałam sobie, że zaczyn na chleb obsycha mi na kuchennym blacie, bo wyciągnęłam zakwas z lodówki z zamiarem upieczenia chleba i oczywiście zaraz o nim zapomniałam. Zeszłam więc do kuchni o godzinie 3:07, dodałam dwieście gram mąki żytniej typ siedemset dwadzieścia, sto osiemdziesiąt mililitrów wody przegotowanej o temperaturze pokojowej (oczywiście uprzednio ją zagotowawszy i ostudziwszy, gdyż jak zawsze w takim momencie czajnik okazuje się pusty), zmieszałam spokojnie, okryłam folią spożywczą i odstawiłam w spokojne, ciepłe miejsce. I już mogłam iść spać. 3:27.
I tak czytając pierwszą, przypomniałam sobie, dlaczego tak mało tu pisałam w ubiegłym roku. Powód jest banalny - nie miałam ochoty na pisanie, bo byłam zwyczajnie szczęśliwa i tym szczęściem się napawałam, i żaden robak nie gryzł mnie wewnątrz, i żadnych żali nie miałam do wylania. Życie me było krainą zielonej trawki, różowych hamaków, zimnych modżajto, słonecznych wakacji i spokojnej lektury. Całe jedenaście miesięcy i cztery dni. Pod koniec co prawda lekutko już mi trzeszczało nad głową, ale myślałam sobie, nie, to Ci się tylko tak wydaje, to nie u nas, u sąsiadów może. Aż jednego dnia sufit zyebał mi się na głowę razem z nieboskłonem jednym telefonem nad ranem, wyczekanym do siódmej zero jeden, żeby nie budzić w nocy, mimo że ranga wiadomości jak najbardziej usprawiedliwia budzenie, ale chce się wyrwać jeszcze ostatnie chwile spokoju. I se leżę. Niby próbuję podrygiwać, niby dźwigam się, ale tak naprawdę to nie. Nie mam siły wstać i spojrzeć skurwysynowi prosto w oczy, i kazać spierdalać. A muszę, bo jak nie ja, to kto.
A ja chcę wejść pod łóżko i żeby nikt niczego ode mnie nie chciał.