Budzik przypomina mi, żeby zjeść śniadanie. Dwie kanapki z twarożkiem i pomidorem, kawa z mlekiem. Zjeść spokojnie, na siedząco, bez stresu, bo śniadanie to najważniejszy posiłek i ma mnie naładować pozytywną energią na resztę dnia. Dla pewności dorzucam magnez-stres i garść kolorowych pastylek.
Wiec siadam.
Jem.
Nie stresuję się.
I widzę, że trzeba jeszcze wstawić zmywarkę. Umyć podłogę w ganku, najlepiej wodą z octem, żeby koty pojęły wreszcie zbyt chyba delikatną wcześniej sugestię. Zdjąć tysiąc pińcet wykonanych kilka dni wcześniej prań ze sznurków, dla reszty domowników jest ono najwyraźniej niewidzialne, cuda, panie. Wyczyścić kuwetę, a nawet dwie.
Siedzę.
Jem.
Spłacić kredyt, bo właśnie się przeterminował. Odnieść spódnicę do naprawy zamka i buty do szewca. Kupić lustro do łazienki, szybę do prysznica i rolety. Pojechać po ramki na zdjęcia, wsadzić w nie uprzednio wywołane fotografie, żeby znów nie wisiały przez dwa lata z panem z ramki, a goście pytają "a kto to?". Pomalować taras. Kupić worki na śmieci.
Siedzę.
Rozpakować nareszcie do końca dwie walizy. Posegregować suche pranie. Dać zlecenie automatycznej zapłaty za telefon, żeby nam znów nie wyłączyli z braku pieniędzy na czas. Ułożyć książki w gablotce. Umyć samochód, bo już wstyd. Odnieść zegarek do naprawy, może w końcu przestanę sie wszędzie spóźniać i będę sie spóźniać tylko w niektóre miejsca, starannie wybrane. Dać psom jeść.
I tak oto jestem spóźniona na zakład, a zapowiedziana wizyta szefa szefa przyprawia mnie o skręt kiszek.
Chuj strzelił relaks.
wtorek, 17 lipca 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz