Mam w domu świętego. Ja nie wiem, jak on to znosi, ale należy mu sie pomnik, bez dwóch zdań.
Wczoraj na przykład.
Od południa przewinęło się przez nasz dom: dwóch facetów budujących taras, czterech montujących piece, dwóch sprzatajacych śmieci na podwórku, jedna pani na piętrze, koleś od zakupów, koleś od zmywarki i potem jeszcze tylko szklarz. Chyba, bo przy szklarzu nie wytrzymałam i zwiałam głęboko oddychać i liczyć na głos do dwóch milionów w ciszy w zamkniętym samochodzie na parkingu centrum handlowego, gdzie NIKT NIC ode mnie nie chciał i powoli opanowałam ochotę wrzeszczenia WSZYSCY WYPIERDALAĆ na każdą kolejna osobę pojawiajacą się u bram naszego, nomen omen, domu otwartego. Kocham gości, przysięgam, ale tylko takich którzy siedzą na dupie i piją wódkę, a nie takich, którzy kręcą się bez sensu i trują mi dupę kiedy usiłuję pracować.
Przy okazji pozwolę sobie zauważyć, ze praca w domu jest bardzo. Wydajność -3543%.
Dziś montują nam schody, a ja relaksuję się na depilacji łydki. Mogliby mnie tu nawet ze skóry obedrzeć, nie wracam, pierdolę.
A poza tym deszcz my ass, miało być ognisko, tańce na tarasie i ogólny szał ciał w plenerze, będzie nudnie indoorowo, ale co ja poradzę. Akurat ten jeden raz meteorolodzy musieli mieć racje, oczywiście. Planuję rozstawić grilla w stołowym, bo inaczej to nie wiem, co bym zrobiła z tymi czystoma kilo karkówki i kiełbachy. Chyba żeby urządzić kundlom dzień dziecka?
sobota, 12 maja 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz