środa, 15 września 2010

za górami, za lasami

Zacznijmy od pokonania 300 km po polskich drogach we wrześniowo-listopadowej mżawce, późnym popołudniem slasz wieczorem. Widoczność kończy się jakieś 17 milimetrów za maską samochodu.

Żeby zwiększyć atrakcyjność tego etapu, końcowy odcinek będzie prowadził przez ciemny las, w obcym kraju, bez jednej latarni, za to z dwoma zylionami zakrętów i w górach (w górach zawsze czuję się jakoś tak niepewnie, o górach w obcym kraju to już szkoda gadać - wychowano mnie w przekonaniu, że drogi są proste, a ziemia płaska, każde inne okoliczności przyrody wprawiają mnie w niewytłumaczalną nerwowość). Niby mamy dżipies do towarzystwa, ale mamy też do niego ograniczone zaufanie, pomni pewnych przeszłych okoliczności, do których nie będziemy teraz wracać, dla dobra wszystkich.

Wracając do ciemnego lasu.
Z zakrętami.

Ma on to do siebie, że uruchamia wyobraźnię. I już po chwili nie możemy się zdecydować, czy czujemy się bardziej jak bohater Z Archiwum X, któremu nagle wyłoni się biała zjawa tuż przed maską powodując odruch gwałtownego skrętu w prawo, wprost w przydrożne drzewo, czy raczej jak ta najbardziej niewdzięczna aktorsko postać z Mentalisty, która pojawia się wyłącznie w pierwszych dwóch minutach, tylko po to żeby zostać zaraz potem zamordowaną w wymyślny sposób, czasem z zastosowaniem tortur. W tyle głowy majaczy nam jeszcze pomysł okrwawionego zombi z odpadającymi kawałami gnijącego ciała pojawiającego się znienacka we wstecznym lusterku, choć tylne siedzenie jest doskonale puste - motyw na tyle ograny, że nie pamiętamy, z jakiego to może być filmu.

I niezależnie od panujących warunków atmosferycznych trudno nas winić za paniczne wbijanie pedału gazu w podłogę, nawet jeśli nie jest to najrozsądniejsze, prawda? Rozum za intuicją, zawsze.

A na koniec to, co miało być przytulnym motelikiem przy autostradzie, okazuje się być fragmentem jakiegoś opuszczonego zamczyska wykutego na skale, do którego prowadzą drogi jak na szklaną górę, kąt nachylenia 50 stopni, nawierzchnia mokra kostka brukowa. Dziwne, że samochód jakoś mi się na ten szczyt wdrapał, bo z tego co pamiętam - rycerze na koniach spadali z przepaść jak ulęgałki. Jednak co technika to technika. Nigdy w życiu nawet w połowie tak mocno nie zaciągnęłam ręcznego, a i tak co chwilę wyglądam przez okno sprawdzić, czy się nie poluzował odrobinę, plasując maskę mojego dzielnego rumaka wprost w wejściu głównym do siedziby merostwa tego uroczego miasteczka.

Dalej OCZYWIŚCIE musiały być schody jak na rasową wieżę, kręte i wąskie, w cholerę długie, zwłaszcza jeśli ktoś ma ciężką torbę podróżną, megaciężką torbę z laptopem sprzed dekady (prawie jak ten komputer, co zajmował jeden pokój) i rasową damską torebunię (20 kg żywej wagi). A przed drzwiami mojego pokoju stoi, SERIO!, zbroja rycerska. I tak dobrze, że nie smok. Jestem PEWNA, że tu straszy, nie ma opcji.

Ale warto było pokonać wszystkie te trudności, żeby dotrzeć do upragnionej krynicy.
I to nie byle jakiej - jest ogromna, wolnostojąca, ze złotymi kurkami i na złotych nóżkach.
Wanna jak z bajki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz