wtorek, 24 listopada 2009

w (immun)opresji

Aktualnie na tapecie żółtaczka pokarmowa oraz wszczepienna, żółta febra i malaria. Aha, i jeszcze bonusowo tężec. O durze już wspomniałam? Nie? Otóż brzuszny. I z czym do ludzi z Waszymi katarami i ospami u niespełna dwulatków, no z czym.

Metodycznie zapoznajemy nasze systemy immunologiczne z najgroźniejszymi wirusami świata, mając nadzieję, że jeśli zaprosimy je do siebie z własnej woli, to może nas nie pożrą, może okażą litość. Mnie osobiście jakoś cała koncepcja wakcynacji nie do końca przekonuje, ale staram się być racjonalna, w końcu kilka pokoleń lekarzy nie może się mylić, tak? TAK?? Zagryzam więc zęby, odwracam głowę żeby nie widzieć narzędzi tortur i grzecznie podwijam jeden rękaw, drugi, siedemnasty, przepraszając w myślach moje biedne białe krwinki, atakowane z każdego możliwego frontu. A tam w środku balanga na całego, tyfus z żółtą febrą padają sobie radośnie w ramiona, hapefał pije do duru, tężec zalany w trzy dupy rzyga pod łokciem, impreza roku normalnie, czad.

No więc boli mnie wszystko, cebulki włosów mnie bolą, cała skóra, paznokcie aż do samych końców i gałki oczne. Czekam na kolejne objawy, nic mnie już nie zdziwi.

I pomyśleć, że to wszystko na własne życzenie.
Szkoda trochę, że nie na moje własne, ale najwyraźniej ktoś musi cierpieć, żeby zobaczyć lwa mógł ktoś. Spoko. Odbiję sobie następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz