niedziela, 28 listopada 2010

tytułem wyjaśnienia

Bo to było tak.

W sobotę zerwałam się skoro świt tuż przed dziewiątą (poprzedniego wieczoru odpłynęłam ciut po 21, na kanapie, więcej nie pamiętam) rześka i pełna pozytywnej energii - bo wiadomo, nie dość że weekend, to jeszcze nie zaczyna się od kaca - CUD. Pozytywna energia opuściła mnie jakiś kwadrans później, ale na szczęście miało to miejsce już za kierownicą w drodze na zajęcia ruchowe (joga, no bo bez przesady), gdzie przez kolejne półtorej godziny jednoczyłam się ze wszechświatem i odnajdywałam swoje wewnętrzne ja w pozycjach, z których mogłam się już nie wyplątać. Ale wiadomo - im bardziej członki zawiązane w supełek, tym bliżej wewnętrznego ja docieramy, ta prosta zależność chyba nie wymaga dodatkowego tłumaczenia.

Wracam ja sobie taka cała zen do domu, zzuwam buty i rzucam sakramentalne "gdzie kot?" do MNM (ostatnio nie witamy się inaczej, bo wiadomo). On że nie wie. Ja że jak to. On że normalnie, pewnie gdzieś śpi. No to zaczynam "kici, kici", sprawdzam pod łóżkiem. "Zuuuuuzia" w garderobie. "Kotku, koteczkuuuuuu" we wszystkich szafach. "Zuzka, noo!" za kanapą. Nie ma. NIE MA!!! Nigdzie nie ma, no. Więc szybki rachunek sumienia - no niby mogła wyjść, rano otwieraliśmy drzwi. No niby tak, ale JAK?? Z drugiej strony wiadomo, koty wchodzą tam, gdzie chcą i tak, jak chcą, dając się zauważyć wtedy, kiedy chcą. A my nie mamy bynajmniej pierdyliona metrów kwadratowych, których przeszukanie trwało by pół dnia, mamy skromny apartamencik, w którym oto był kot - nie ma kota.

Wewnętrzną harmonię naturalnie szlag trafił w jednej sekundzie, od razu widać, ile ta harmonia wypracowana węzełkami z rąk i nóg jest warta. Funta kłaków (nomen omen). Szukamy na klatce. Nie ma. Pytamy po sąsiadach. Nie widzieli. Na ulicy (ja już panika milion, przecież mój koteczek z całą pewnością nie poradzi sobie na dzikim zachodzie ulicy!!!). Nie ma. Sąsiedzi szukają, szuka pani ze sklepu na przeciwko, jej córka i mąż, szuka pan na spacerze z psem i pani, która dokarmia okoliczne dachowce, niestety w żadnym z nich nie rozpoznaję Zuzki. Oczywiście ryczę już na całego, chlipię bezwstydnie na ulicy przeszukując okoliczne bramy i pustostany wyobrażając sobie, co też ten koteczek bidulka musi przeżywać - zimno, w obcym przerażającym miejscu, skazana na łaskę i niełaskę okrutnego kociego losu. I to wszystko nasza wina, jesteśmy nieodpowiedzialni kompletnie, tamagoczi nam trzeba było brać, a nie kota!!! (Myślę "nasza", mówię "Twoja", rzecz jasna. Awantura kosmiczna, szkoda gadać.)

I kiedy już tracę resztkę nadziei dzwoni MNM, który w poszukiwaniach na chwilę zahaczył o dom, gdzie przywitało go zdziwione kocie spojrzenie ot tak, ze środka dużego pokoju, że niby O CO CHO?? Spała sobie, NO III?

Uffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffffff.

Potem to już drobiazg - stres wlazł mi w mostek i MNM musiał pokonać swą urazę do żywego, wsadzić mnie w samochód, zrobić rozpierduchę milion na pogotowiu (jak mu jakaś boguduchawinna wyskoczyła z "ale co Pan się tak rzuca?", to ja już wolałam mój zawał, niż być w jej skórze), wyciągnąć dyżurnego lekarza z toalety, wtargnąć do gabinetu sterylizowanego właśnie po wizycie pacjenta z wysoce zaraźliwym półpaścem oraz przymusić pierwszy personel w białym, jaki wpadł mu w ręce, żeby wykonał mi ekg celem potwierdzenia, że schodzę ("Pani, zawału to się nie dostaje tak OD RAZU!"). I tak najgorzej wspominam moment, kiedy zapytali mnie o wiek. Dobrze, że nie o wagę, wścibskie babiszony!

No ale, drogie dzieci, wszystko dobrze się skończyło - koteczek spał sobie bezpiecznie na piecu (czy tam gdzie on faktycznie spał, chyba już nigdy się nie dowiemy, gdzie bestyja postanowiła ukryć się przed nami w ten feralny poranek), pani nie zeszła na zawał i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

1 komentarz:

  1. Wypraszam sobie !! Żadnej rozpierduchy nie było !!

    Grzecznym, aczkolwiek stanowczym, tonem poprosiłem o bezzwłoczne (z naciskiem na "bez" /jak te kwiatki/) zajęcie się moją żoną, przepraszając oczekujących pacjentów za utrudnienia.

    Się ze mnie potwora robi ... i gębę przyprawia ... :-)

    OdpowiedzUsuń