wtorek, 14 września 2010

jadąc do pracy świeciło słońce

Naprawdę! Rzecz miała miejsce na 384 kilometrze w stronę Katowic, zasięg zjawiska: jakieś trzy słupki na długość, na szerokość nie wiem, grząsko było. Oczywiście natychmiast zrzuciłam odzienie wierzchnie i chyba nawet złapałam trochę opalenizny. Mogę pokazać różnicę! Zaczęłam już rozważać opcję osiedlenia się w epicentrum tego cudownego zjawiska, gdyż jak wiadomo powszechnie słoneczne promienie mają bezcenny wpływ na psychikę mieszkańca strefy umiarkowanej, ale zaszło.

Ponieważ słońca łaknę desperacko, to planujemy z MNM zimowe wakacje. To taki nasz sprawdzony sposób na przetrwanie listopada, kto by pomyślał, że w tym roku listopad zacznie się już we wrześniu. Ale nie zraża nas to, wręcz przeciwnie - więcej czasu na planowanie zwiększa sukces realizacji.

Planowanie wygląda następująco: ja z wypiekami na twarzy rzucam kolejne destynacje pod dyskusję, MNM wychyla się zza swojego komputera i opiniuje co trzecią moją propozycję. Pozostałych nie słyszy (osobiście suponuję działanie celowe, ale póki co nie mam dowodów).

No to lecę. Kambodża. MNM rozszerzają się gwałtownie źrenice, ale udaje, że niby nic. Uganda. Wyraz niedowierzania połączony z lekką paniką. Kolumbia. Wychyla się zza komputera z "?!!!" w oczach. Hm, czyli chyba nie. Etiopia. Brak entuzjazmu. Boliwia. Błąd, BŁĄD, widzę, że go tracę, desperacko próbuję Tajlandią. O! Jest cień aprobaty. Ale z Laosem. Znów jesteśmy na pozycji "chyba zwariowałaś?!!!". Jemen. Dezaprobata 100. Haiti? Zimbabwe? Panama...?

Nic, nul, ZERO zrozumienia.

To ja już nie wiem, poddaję się.
Może Ciechocinek...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz