wtorek, 10 listopada 2009

o tempora

Otwieram poranną gazetę, a tam stoi na pierwszej stronie i woła o pomstę słuszny gniew ludu pracującego, ciemiężonego nieustająco, zmuszanego przez krwiożerczych kapitalistów do stawienia się na zakładzie w przypadający na jutro dzień świąteczny, ustawowo wolny od pracy, gdyż na wyżej wspomniany zakład przylatuje z wizytacją jakiś amerykański wip z zarządu korporacyji i trochę głupio tak kazać mu klamkę całować. Normalnie w dupach się poprzewracało im w tej hameryce, żadnych świętości. I dwóch zbulwersowanych panów ze związków (tfu!) zawodowych z oczami spaniela na zdjęciu, bo jak to tak, pani, we święto mielibym robić? Ano, takie czasy. No i nie maryjne przecież, więc w czym problem. Z tym, że kiełbasa nie zgriluje się sama, wiadomo.

Natomiast u mnie na zakładzie ależ! Wystawcie sobie - nawet gazetkę mamy. No normalną, ścienną taką, szpilkami przypięte do korkowej tablicy, marszałek, kasztanka, wyciąg z podręcznika do historii, tylko wydzieranek brakuje, widać na szybko robili. Myślałam rano, że omamy mam, że jeszcze się nie dobudziłam do końca, ale skąd, gazetka jak najbardziej namacalna, wisi dumnie po drodze do kibla. Aż mi się łezka w oku zakręciła z tęsknoty za dzieciństwem, za panią Ewą w przedszkolu, za kolorowymi rajtkami i popołudniowym leżakowaniem. Tak, zwłaszcza za tym leżakowaniem. Śmiem przypuszczać, że związkowcy by się ze mną w tej kwestii zgodzili, lepiej może nie podsuwać im głupich pomysłów.

No i tak - dziś to właściwie już się nie opłaca brać do pracy, nie? Jak mawiała moja ukochana babunia "poniedziałek i sobota, gówno nie robota". Tydzień na straty. Chyba żeby jakąś wizytację zorganizować na szybko...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz