piątek, 25 czerwca 2010

przez łąki, przez pola

Musiałam ochłonąć. Ale już. Matko.

Wczoraj autentycznie popłakałam się ze złości za kierownicą. Przed opluciem przedniej szyby powstrzymała mnie najostatniejsza resztka rozsądku i tylko argumentem, że będę musiała ją potem umyć. Ale mało brakowało.

Droga w tę przebiegła dość spokojnie, mimo ściany deszczu, w którą wjechałam jakiś kwadrans po rozpoczęciu podróży i wyjechałam jakiś kwadrans przed osiągnięciem celu. Dwie godziny wleczenia się trasą krajową jednopasmową za ciężarówkami, gdyż widoczność z pozycji za nie osiągała nawet kabiny kierowcy pojazdu poprzedzającego. Cudnie. Ale nic to, czasu miałam w zapasie (taka rozsądna jestem, o), to się spokojnie turlałam, muzyczka grała, dotarłam do celu z ledwo dziesięciominutowym opóźnieniem, wszystko pod kontrolą.

Ale za to z powrotem.

Wszystko zaczęło się od tego, że mili panowie, z którymi już kończyłam spotkanie, zainteresowali się kurtuazyjnie, jakąż to drogą do nich dotarłam. Przez K? Ależ proszę pani. Ależ skąd. Przez S pani jedzie, bez dwóch zdań. Koniecznie przez S! Przez K, też pomysł. Myślę sobie: czemu nie. Panowie lokalni, nie pierwszej młodości, znaczy chyba znają się na rzeczy, tak? To jadę.

Cóż, szybko się okazało, że moje złorzeczenia względem drogi w tę okazały się grubo przesadzone. Okazało się, że tamta droga to była cud-malina i w ogóle o co mi chodzi. Ta nowa droga, z powrotem, to dopiero, hoho. Nie wiem, kto i kiedy ją projektował, ale najwyraźniej odbywało się to jeszcze w czasach, kiedy koncepcja odprowadzania wody z była mglistym majakiem. O ubytkach (nie mówi się dziury, każdy dentysta Wam to powie) szkoda w ogóle wspominać. Stanowiły właściwie zdecydowaną większość drogi. Tymczasem ściana deszczu systematycznie podwajała swą gęstość. I oczywiście gwóźdź do trumny przybił z hukiem giepees swoją rozczulającą niefrasobliwością, po kolejnej sugestii przejazdu przez lekko tylko podmokłą łączkę poprosiłam go uprzejmie, żeby może jednak lepiej zmilczał. Lepiej dla niego. Szczegóły tej przeprawy litościwie pominę, gdyż mogłyby przyprawić MNM o niepotrzebny zupełnie zawał mięśnia sercowego, a przecież najważniejsze, że dojechałam cała i zdrowa, prawda?

W efekcie nadłożyłam 30 km i 80 minut, a wszystko to, żeby uniknąć "korków" w niespełna dwustutysięcznym K.
Niech żyją skróty.

3 komentarze:

  1. czyli prawdą jest to, czego uczył wujek Murphy: skrót to najdłuższy odcinek między dwoma punktami.

    OdpowiedzUsuń
  2. miałam niedawno podobną sytuację - chciałam wyminąć korek od nadarzyna po okęcie i...
    zaufałam swojej nawigacji - miała mnie wieźć przez Opacz...
    Cóż. W pewnym momencie droga się skończyła. Zawalona drzewami, śmieciami i innym syfem.
    Musiałam zawrócić, ale wylądowałam gdzieś w połowie drogi więc i tak lepiej...

    OdpowiedzUsuń