poniedziałek, 5 stycznia 2015

dylemat remonotowo wakacyjny

Że jestem kompletnie nieodpowiedzialna i rozrzutna, to wiadomo nie od dziś. Mam jakieś tam zalety (ukryte!), ale gospodarność na pewno do nich nie należy. Ale żeby aż tak? Mogłoby się wydawać, że z wiekiem człowiek nabiera trochę rozumu, że umie odróżnić dobro od zła, że nie jest już tym szalonym nastolatkiem, którego byle poetka może namówić na krwawą rzeź we własnym domu rodzinnym dziś w nocy. Ale nie.

Otóż. Był taki dzień jakoś w połowie listopada, kiedy pomyślałam sobie: a co mi tam, raz się żyje, pójdę na spacer! Ale nie że od razu na głęboką wodę - tylko na taras chciałam. I, oczywiście, natychmiast zostałam pokarana za swoją lekkomyślność - tak niefortunnie jakoś stąpnęłam, wektory się sprzysięgły przeciwko mnie i siła grawitacji okazała się niestety > wytrzymałości deski podłogowej sosnowej rocznik 1983, co natura rozwiązała w sposób gwałtowny i, co tu dużo mówić, wpadłam. W podłodze natomiast powstała na tę okoliczność dziura piętnaście na pięćdziesiąt, ha około pół metra. Idealna na kota.

I teraz tak - wypadałoby podłogę wymienić, ale trochę słabo mi się robi na myśl o generalnym remoncie. Bo to wiadomo, efekt domina, dotkniesz jedną rzecz i żyjesz w pierdolniku przez następnych osiem miesięcy. Załatać dziurę? Bez sensu, bo w sumie można trochę zasłonić kanapą, trochę stoliczkiem, a trochę położyć coś na dziurze i właściwie prawie nie widać. Tylko kot pamięta.

Chyba całkiem uzasadnione jest twierdzenie, że podłoga nie zając. A niepojechanych wakacji nikt nam nie zwróci, tak? I tylko kotu będzie smutno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz