sobota, 14 lipca 2012

my'o'my

Co robiłam, jak mnie nie było?
A czego ja nie robiłam.

Złaziłam kilka fajnych miejsc wzdłuż i wszerz, w trybie 12h/dobę, aż mi sie moje najstarsze trampki rozlazły na palcu i tak zakończyła sie nasza piętnastoletnia przygoda.
Zrobiłam milion zdjęć, z których może ze 3 nadają sie do pokazania publicznie, na żadnym z nich oczywiście nie ma mnie.
Jadłam do wypęku wszystko, co nadawało sie do jedzenia, bo przecież TAKA OKAZJA, a potem umierałam. Aczkolwiek do takich specjałów jak snikersy panierowane i następnie smażone w głębokim tłuszczu / frytki maczane w waniliowym szejku / coca-cola z lodami jakś się nie przekonałam. Za to na hamburgera i frytki nie spojrzę przez rok.
I nawet dużo nie piłam, dziwne, co? Chociaż w sumie mało też nie. Mają tam taką fajną zasadę BYOB - znaczy się, ze przynosisz na śniadanie swoją butelkę i nie musisz pić pod stołem ani z butelki po cocacoli, tylko kulturalnie, pani przynosi Ci kieliszki, wszystko można. I do pedicuru też podają szampana. Czyż to nie wspaniały pomysł?
Odwiedziłam pikassów, monetów, mironów, kandińskich, warholów i całą resztę - nie żebyśmy się nie polubili, ale co za dużo to niezdrowo.
Dotykałam śpileczek samego manola!!! Ależ tam u niego są mięciuteńkie dywany, człowiek zapada się po kostki.
O zakupach nawet nie chce mi sie zaczynać. Ale na rachunek karty kredytowej boję sie spojrzeć co najmniej tak samo, jak na wagę.
Potem trochę tańczyłam, ale tylko do północy.
Uprawiliśmy z MNM hazard z prawdziwego zdarzenia i nawet owszem, ze skutkiem pozytywnym. Na śplieczki od manola nie starczyło, ale na śniadanie czemu nie.
A na sam koniec w hotelowym lobby na kanapie wylegiwał sie tłusty (jakżeby inaczej) kot, spychając pobliskie centrum dowodzenia światem na plan co najmniej drugi.

No i tak.
A teraz jestem już w domu i muszę przyznać, że tu jest jeszcze fajniej.
Z nowości - mamy nową mysz. Siedzi pod lodówką. Chyba obetnę sierściuchom racje żywieniowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz