wtorek, 21 maja 2013

wierzę w rzeczy, co się nie kończą

Dorastam chyba, bo stwierdzam, że słońce na wakacjach jest nawet nie rzeczą drugorzędną, raczej siedzi sobie gdzieś tam pod balkonem, właściwie to ledwo cokolwiek widać z jego miejsca, zawsze ktoś zasłania. Ludzie, dobre żarcie, przyzwoity alkohol i zapas książek, i mnie nic wiecej do szczęścia nie trzeba. Nie żebym marzyła, żeby nagle zaczęło lać jak dzikie, ale zasadniczo wiele to by nie zmieniło.

Poza tym co, kościoły mnie już nie kręcą. Meczety owszem, świątynie buddyjskie nawet bardzo, cerkwie tak, synagogi zawsze, ale te nasze jakieś nudne są, odkąd straciły dla mnie aspekt duchowy, to jakoś przykro mi patrzeć na te kapiące złotem sufity, za które nawet nie chce mi sie wyobrażać, ile ciekawszych rzeczy można by zrobić. Kim trzeba być, żeby raczej wyłożyć podłogę marmurem i wysadzić ścianę błyskotkami? Jakieś niestosowne to sie wydaje w dzisiejszych czasach, nie na miejscu.

A już zupełnie dobija mnie fakt, że powoli godzę się ze swoją grubą dupą. Nastolatką będąc wierzyłam święcie (nomen omen), że schudnięcie do 45 kilogramów jest tylko kwestią czasu i właściwie to wystarczy trzydniowa głodówka. No cóż, i ta wiara sie we mnie zachwiała. Czas zmierzyć się z faktami, nie zacznę biegać od jutra ani nawet od poniedziałku, chyba nikt już w to nie wierzy.

Idę po wino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz