czwartek, 26 lipca 2012

lato w mieście

Poszłam jednak na to wino. W sumie to może i nie powinnam była, bo był czwartek i musiałam w tym celu porzucić samochód w miejscu publicznym (zapominając uiścić należności za parkowanie w piątek, bo przecież miałam mocne postanowienie spożywania wyłącznie cocacoli light, przy czym już wtedy wiadomo było bez cienia wątpliwości, że sama siebie oszukuję), ale dzieciaki w naszym wieku jeździły na deskorolkach, leżaki były takie wygodne, wino zimne, klimat imprezowy, a towarzystwo wyborne, że nie można było być sztywniarą mimo śpileczek w miejsce trampków i jak zwykle za dużo było wszystkiego, i tylko cudem następnego ranka zachowałam przytomność w wypełnianiu obowiązków zawodowych, które na szczęście nie obejmowały operowania dużymi urządzeniami mechanicznymi, bo temu  bym nie sprostała. Takie czwartki to ja poproszę co tydzień.

A potem był weekend i znów mieliśmy 20 lat, przegraliśmy podobno jakieś pieniądze w karty, ale warto było bez dwóch zdań. W przyszły weekend też chętnie przegram jakieś pieniądze w karty!

To było wczoraj, w niedzielę. A dziś znów mamy czwartek, mały piąteczek.
Bardzo lubię letnie weekendy.

środa, 18 lipca 2012

kości zostały (wy)rzucone

MNM to taki więcej hurtownik jest. Jak nie kupuje, to nie kupuje nic przez dwa lata, ale jak już kupuje, to dawać co tam macie na składzie, wszystko bierę jak leci! 10 kilo kaszy, 12 litrów mleka, dwa mendle jajek, dwa garnitury, dwie pary identycznych butów (nie-do-pojęcia! jak można sobie własnoręcznie i zupełnie dobrowolnie odebrać przyjemność wybrania nowych, INNYCH butów?), 12 par majtek, a dziś na ten przykład - 10 kilo kości wołowych, lekutko zmiażdżonych. Kaszę i garnitury to jeszcze od biedy mamy gdzie trzymać, ale kości? W lipcu? Nawet przy tej pogodzie, mimo wszystko. Własne psy też już odmawiają współpracy, zakopują. Może psy sąsiada...?

A mnie prześladują takie jedne buty, kozaczki cudnej urody, które w jakimś szalonym widzie odłożyłam na półkę mimo walących po oczach walorów wizualnych oraz siedemdziesięcio(!!!)procentowej obniżki. Matko, jaka ja jestem głupia, to szkoda gadać w ogóle.

Co poza tym. Jeszcze trochę dżetlag. Człowiek nie wie, czy spać, czy wstawać, robić czy leżeć, pić kawę czy wino, lipiec czy palić w kominku i o co w ogóle chodzi.

Jednak napaliłam.

panieboże, pozwól mi

być w przyszłym życiu kotem domowym!


















Tak, mam zielone paznokcie. I?
Tak sobie myślę, że chyba mi się aceton na wzrok rzucił.

wtorek, 17 lipca 2012

frankie says relax

Budzik przypomina mi, żeby zjeść śniadanie. Dwie kanapki z twarożkiem i pomidorem, kawa z mlekiem. Zjeść spokojnie, na siedząco, bez stresu, bo śniadanie to najważniejszy posiłek i ma mnie naładować pozytywną energią na resztę dnia. Dla pewności dorzucam magnez-stres i garść kolorowych pastylek.

Wiec siadam.
Jem.
Nie stresuję się.

I widzę, że trzeba jeszcze wstawić zmywarkę. Umyć podłogę w ganku, najlepiej wodą z octem, żeby koty pojęły wreszcie zbyt chyba delikatną wcześniej sugestię. Zdjąć tysiąc pińcet wykonanych kilka dni wcześniej prań ze sznurków, dla reszty domowników jest ono najwyraźniej niewidzialne, cuda, panie. Wyczyścić kuwetę, a nawet dwie.

Siedzę.
Jem.

Spłacić kredyt, bo właśnie się przeterminował. Odnieść spódnicę do naprawy zamka i buty do szewca. Kupić lustro do łazienki, szybę do prysznica i rolety. Pojechać po ramki na zdjęcia, wsadzić w nie uprzednio wywołane fotografie, żeby znów nie wisiały przez dwa lata z panem z ramki, a goście pytają "a kto to?". Pomalować taras. Kupić worki na śmieci.

Siedzę.

Rozpakować nareszcie do końca dwie walizy. Posegregować suche pranie. Dać zlecenie automatycznej zapłaty za telefon, żeby nam znów nie wyłączyli z braku pieniędzy na czas. Ułożyć książki w gablotce. Umyć samochód, bo już wstyd. Odnieść zegarek do naprawy, może w końcu przestanę sie wszędzie spóźniać i będę sie spóźniać tylko w niektóre miejsca, starannie wybrane. Dać psom jeść.

I tak oto jestem spóźniona na zakład, a zapowiedziana wizyta szefa szefa przyprawia mnie o skręt kiszek.
Chuj strzelił relaks.

poniedziałek, 16 lipca 2012

sobota, 14 lipca 2012

my'o'my

Co robiłam, jak mnie nie było?
A czego ja nie robiłam.

Złaziłam kilka fajnych miejsc wzdłuż i wszerz, w trybie 12h/dobę, aż mi sie moje najstarsze trampki rozlazły na palcu i tak zakończyła sie nasza piętnastoletnia przygoda.
Zrobiłam milion zdjęć, z których może ze 3 nadają sie do pokazania publicznie, na żadnym z nich oczywiście nie ma mnie.
Jadłam do wypęku wszystko, co nadawało sie do jedzenia, bo przecież TAKA OKAZJA, a potem umierałam. Aczkolwiek do takich specjałów jak snikersy panierowane i następnie smażone w głębokim tłuszczu / frytki maczane w waniliowym szejku / coca-cola z lodami jakś się nie przekonałam. Za to na hamburgera i frytki nie spojrzę przez rok.
I nawet dużo nie piłam, dziwne, co? Chociaż w sumie mało też nie. Mają tam taką fajną zasadę BYOB - znaczy się, ze przynosisz na śniadanie swoją butelkę i nie musisz pić pod stołem ani z butelki po cocacoli, tylko kulturalnie, pani przynosi Ci kieliszki, wszystko można. I do pedicuru też podają szampana. Czyż to nie wspaniały pomysł?
Odwiedziłam pikassów, monetów, mironów, kandińskich, warholów i całą resztę - nie żebyśmy się nie polubili, ale co za dużo to niezdrowo.
Dotykałam śpileczek samego manola!!! Ależ tam u niego są mięciuteńkie dywany, człowiek zapada się po kostki.
O zakupach nawet nie chce mi sie zaczynać. Ale na rachunek karty kredytowej boję sie spojrzeć co najmniej tak samo, jak na wagę.
Potem trochę tańczyłam, ale tylko do północy.
Uprawiliśmy z MNM hazard z prawdziwego zdarzenia i nawet owszem, ze skutkiem pozytywnym. Na śplieczki od manola nie starczyło, ale na śniadanie czemu nie.
A na sam koniec w hotelowym lobby na kanapie wylegiwał sie tłusty (jakżeby inaczej) kot, spychając pobliskie centrum dowodzenia światem na plan co najmniej drugi.

No i tak.
A teraz jestem już w domu i muszę przyznać, że tu jest jeszcze fajniej.
Z nowości - mamy nową mysz. Siedzi pod lodówką. Chyba obetnę sierściuchom racje żywieniowe.