poniedziałek, 28 lutego 2011

nic nowego

MNM ma babę. Musi tak być, bo jak inaczej wytłumaczyć te śniadanka do łóżka, kawkę do pracy i w ogóle cackanie się ze mną jak ze śmierdzącym jajem? Mam przerażającą wizję, że baba owa umie gotować i nawet czasem umiejętność ową przekuwa w konkret na talerzu, przez co mogę sobie od razu darować jakiekolwiek stawanie w szranki. Mam ja co prawda jakieś tam inne zalety, ale szczerze mówiąc - kogo to obchodzi? Jeść trzeba.

Napędzana powyższą motywacją z okazji minionego weekendu porwałam się nawet na przyrządzenie domowych posiłków, ale z sukcesem, powiedziałabym, połowicznym. Znaczy się - raz odmówił nawet skosztowania, raz odłożył talerz w połowie konsumpcji, dwa razy zeżarł ze smakiem (albo litość go wzięła? w sumie czemu nie, litość też jest niezła). Nie żebym osiadała na laurach, ale 50% to jak na moje ambicje kulinarne wcale nie taka niska skuteczność. Ostatecznie mogę z tym żyć.

Poza tym co.

Wciąż nie wygrzebaliśmy się z zaległości pourlopowych, co prawda pranie "się" zrobiło już pierwszego dnia po powrocie (akurat była środa), ale od tego czasu pokrywa każdą wolną powierzchnię (że niby "schnie") ku uciesze kota. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

Tym bardziej, że weekend, zamiast ochoczo rzucić się w wir zaległych prac gospodarczych, spędziliśmy polegując bez sił na kanapie i nadrabiając zaległości serialowe (the big bang trzyma poziom, modern family stale zwyżkuje, reszta różnie), w przerwach nadrabiając zaległości towarzyskie (pączki rewelacja jak co roku, jakim cudem załapałam się na jedną tylko sztukę, to do dziś pluję sobie w brodę!). Może gdyby miał ze cztery dni, zamiast marnych dwóch?

A co u Was?

czwartek, 24 lutego 2011

battery low

Jakieś zepsute te moje baterie. Ładowanie non-stop do pełna przez trzy tygodnie już nie pomaga, po dwóch dniach od odłączenia zasilania już jadę na rezerwie. Jak to możliwe? Może nie były prawidłowo sformatowane od nowości?

W pracy masakra, mam wrażenie, że lista "do zrobienia" wciąż puchnie zamiast się zmniejszać. Jedno wykreślę, trzy przybywają. Po pracy zasypiam na stojąco. Zegar biologiczny mi zwariował, nic już nie wiem, nie mogę się pozbierać, jestem tak rozmemłana, że słabo mi na samą myśl o wzięciu się za uporządkowanie tego wszystkiego.

Czy ja wiem, czy ten urlop to był na pewno taki dobry pomysł...?


PS. Jak wielka niemoc musi ogarnąć człowieka, żeby od rana do godziny 14:08 co kwadrans wciskał "uruchom ponownie później", bo nie ma siły podjąć jakże brzemiennej w skutkach decyzji o zainstalowaniu aktualizacji - znacie to? Nie? Zazdroszczę.

środa, 23 lutego 2011

WTF??

Zdaje się, że nie przemyśleliśmy tego do końca. Właściwie to chyba nawet nie zaczęliśmy analizować problemu. Gdybyśmy byli zaczęli, to najprawdopodobniej z miejsca by nas uderzyło, że maraton - dwadzieścia godzin podróży samolotowej z dwiema przesiadkami - trzy godziny w samochodzie z zamarzniętymi szybami - dwanaście godzin później do roboty - z sześciogodzinnym jetlagiem i PIĘĆDZIESIĘCIOstopniową amplitudą temperatur - to nie jest, delikatnie mówiąc, najszczęśliwszy pomysł. Żeby nie powiedzieć, że chyba nas kompletnie powaliło.

Jak to jest możliwe, że wczoraj nosiłam bikini i japonki, świeciło słońce, grała muzyka, alkohol był zimny, jedzenie ostre, masaże obłędne, a kobiety gorące, a już dziś rano zamarzają mi końce palców, jebane RAJTUZY wkręciły mi się w suwak jebanych KOZAKÓW, w drodze do roboty w biegu złapałam mleko do kawy (która jest, nota-kurwa-bene, zimna!) i dwa hot-dogi na śniadanie, upierdoliłam się keczupem i wszystko jest aż tak chujowe, że trudno uwierzyć? JAK TO JEST, KURWA, MOŻLIWE?? ja się pytam.

Normalnie wyć się chce.

sobota, 19 lutego 2011

wpomnienie po piątku


(i nie, ani trochę nie wkurwia mnie fakt, że powyższe zdjęcia wklejam siedząc sobie już wygodnie przy biureczku na zakładzie, za oknem minus pierdyliard stopni, palce zgrabiałe, pod powiekami piasek (ach! piasek! piaseczek!!!) i chce mi się rzygać. ani, kurwa, odrobinkę!)

sobota, 5 lutego 2011

finally there

Po jedynych czterdziestu godzinach podróży, dzięki uprzejmości Linii Lotniczych na L urozmaiconej nieplanowaną wizytą we Frankfurcie (uroczy wieczór przy piwie i kiełbasie, doprawdy) lądujemy w Bangkoku i ZACZYNA SIĘ.

Lotnisko, taksówka, hotel - jesteśmy.

Khao San Road jest jak internet - jeśli czegoś tam nie ma, to nie istnieje, a ta bogini w rozmiarze G równie łatwo może okazać się Wojtkiem (lat 12). Czy jakoś tak.

Sen wydaje się absolutnie zbędną stratą czasu.

piątek, 4 lutego 2011

< stop >

Jakby tu parlamentarnie...?

Jeden samolot spóźnił się na drugi samolot, co kosztowało nas jedyne 24h opóźnienia spędzone na uroczym lotnisku F. < stop >

Kurwajegomać. < stop >

W obliczu zayebania nam calutkiej doby wakacji i tak się dziwię, jak bardzo jesteśmy wyluzowani. < stop >

czwartek, 3 lutego 2011

komu w drogę

Czy wakacje nie powinny zaczynać się, nie wiem, z jakąś tam celebrą? A nie, że o 16:05 użerasz się z upierdliwym klientem, o 16:06 zawiesza Ci się tabelka, a o 16:07 jesteś już na urlopie. Taki urlop to ja mam w dupie, skoro psyche wciąż w pracy, to i soma nie wypoczywa należycie, to się nie liczy!

Niby jedziemy, a ja wciąż analizuję szczegóły jakiegoś tam dokumentu, zastanawiam się, czy aby na pewno i niczym nie zapomniałam i że na biurku długopisiki nie pod linijkę i pod kątem prostym, tylko burdel jak zwykle, a w szufladzie zapomniany brudny kubek, pewnie przez ten czas wyhoduje sobie własny bogaty ekosystem. A najgorsze, że ja do tego burdelu będę musiała za chwilę wrócić. Nie ma to, jak cieszyć się chwilą, co?