środa, 29 września 2010

piątek, 24 września 2010

w systemie siła

Podejrzewam u siebie nerwicę serca. Bo mam straszliwie suche ręce! Normalnie jak pocieram jedną o drugą to słyszę taki szelest, jakbym kartką o kartkę (paper-cut!). Czy to już zima?

Na zakładzie marazm i ogólna senność. Czasem trafi się jakaś delegacja do Paryża, ale zdecydowanie częściej do Kielc. Gdzie te czasy, kiedy człowiek z pasją w oczach i przyspieszonym tętnem zasuwał na adrenalinie do 22, a następnego dnia płomienne zorze, giełdowy ranek, z radiem na uszach o 8 może i wspomagany napojem energetycznym, ale z czystym entuzjazmem płynącym prosto z serca wjeżdżał windą na trzydzieste piętro by kontynuować szaloną produkcję pekabe? To se ne wrati? Teraz już tylko paprotka, korespondentki i o piętnastej fajrant?

Jesienią łatwo o chandrę, którą zaleca się leczyć dużą ilością wina, seriali i kotem. Kuracja rozpoczęta, aplikuję medykamenty w końskich dawkach, ale póki co poprawy brak. Byle do wiosny.

czwartek, 23 września 2010

niedziela, 19 września 2010

środa, 15 września 2010

za górami, za lasami

Zacznijmy od pokonania 300 km po polskich drogach we wrześniowo-listopadowej mżawce, późnym popołudniem slasz wieczorem. Widoczność kończy się jakieś 17 milimetrów za maską samochodu.

Żeby zwiększyć atrakcyjność tego etapu, końcowy odcinek będzie prowadził przez ciemny las, w obcym kraju, bez jednej latarni, za to z dwoma zylionami zakrętów i w górach (w górach zawsze czuję się jakoś tak niepewnie, o górach w obcym kraju to już szkoda gadać - wychowano mnie w przekonaniu, że drogi są proste, a ziemia płaska, każde inne okoliczności przyrody wprawiają mnie w niewytłumaczalną nerwowość). Niby mamy dżipies do towarzystwa, ale mamy też do niego ograniczone zaufanie, pomni pewnych przeszłych okoliczności, do których nie będziemy teraz wracać, dla dobra wszystkich.

Wracając do ciemnego lasu.
Z zakrętami.

Ma on to do siebie, że uruchamia wyobraźnię. I już po chwili nie możemy się zdecydować, czy czujemy się bardziej jak bohater Z Archiwum X, któremu nagle wyłoni się biała zjawa tuż przed maską powodując odruch gwałtownego skrętu w prawo, wprost w przydrożne drzewo, czy raczej jak ta najbardziej niewdzięczna aktorsko postać z Mentalisty, która pojawia się wyłącznie w pierwszych dwóch minutach, tylko po to żeby zostać zaraz potem zamordowaną w wymyślny sposób, czasem z zastosowaniem tortur. W tyle głowy majaczy nam jeszcze pomysł okrwawionego zombi z odpadającymi kawałami gnijącego ciała pojawiającego się znienacka we wstecznym lusterku, choć tylne siedzenie jest doskonale puste - motyw na tyle ograny, że nie pamiętamy, z jakiego to może być filmu.

I niezależnie od panujących warunków atmosferycznych trudno nas winić za paniczne wbijanie pedału gazu w podłogę, nawet jeśli nie jest to najrozsądniejsze, prawda? Rozum za intuicją, zawsze.

A na koniec to, co miało być przytulnym motelikiem przy autostradzie, okazuje się być fragmentem jakiegoś opuszczonego zamczyska wykutego na skale, do którego prowadzą drogi jak na szklaną górę, kąt nachylenia 50 stopni, nawierzchnia mokra kostka brukowa. Dziwne, że samochód jakoś mi się na ten szczyt wdrapał, bo z tego co pamiętam - rycerze na koniach spadali z przepaść jak ulęgałki. Jednak co technika to technika. Nigdy w życiu nawet w połowie tak mocno nie zaciągnęłam ręcznego, a i tak co chwilę wyglądam przez okno sprawdzić, czy się nie poluzował odrobinę, plasując maskę mojego dzielnego rumaka wprost w wejściu głównym do siedziby merostwa tego uroczego miasteczka.

Dalej OCZYWIŚCIE musiały być schody jak na rasową wieżę, kręte i wąskie, w cholerę długie, zwłaszcza jeśli ktoś ma ciężką torbę podróżną, megaciężką torbę z laptopem sprzed dekady (prawie jak ten komputer, co zajmował jeden pokój) i rasową damską torebunię (20 kg żywej wagi). A przed drzwiami mojego pokoju stoi, SERIO!, zbroja rycerska. I tak dobrze, że nie smok. Jestem PEWNA, że tu straszy, nie ma opcji.

Ale warto było pokonać wszystkie te trudności, żeby dotrzeć do upragnionej krynicy.
I to nie byle jakiej - jest ogromna, wolnostojąca, ze złotymi kurkami i na złotych nóżkach.
Wanna jak z bajki!

wtorek, 14 września 2010

jadąc do pracy świeciło słońce

Naprawdę! Rzecz miała miejsce na 384 kilometrze w stronę Katowic, zasięg zjawiska: jakieś trzy słupki na długość, na szerokość nie wiem, grząsko było. Oczywiście natychmiast zrzuciłam odzienie wierzchnie i chyba nawet złapałam trochę opalenizny. Mogę pokazać różnicę! Zaczęłam już rozważać opcję osiedlenia się w epicentrum tego cudownego zjawiska, gdyż jak wiadomo powszechnie słoneczne promienie mają bezcenny wpływ na psychikę mieszkańca strefy umiarkowanej, ale zaszło.

Ponieważ słońca łaknę desperacko, to planujemy z MNM zimowe wakacje. To taki nasz sprawdzony sposób na przetrwanie listopada, kto by pomyślał, że w tym roku listopad zacznie się już we wrześniu. Ale nie zraża nas to, wręcz przeciwnie - więcej czasu na planowanie zwiększa sukces realizacji.

Planowanie wygląda następująco: ja z wypiekami na twarzy rzucam kolejne destynacje pod dyskusję, MNM wychyla się zza swojego komputera i opiniuje co trzecią moją propozycję. Pozostałych nie słyszy (osobiście suponuję działanie celowe, ale póki co nie mam dowodów).

No to lecę. Kambodża. MNM rozszerzają się gwałtownie źrenice, ale udaje, że niby nic. Uganda. Wyraz niedowierzania połączony z lekką paniką. Kolumbia. Wychyla się zza komputera z "?!!!" w oczach. Hm, czyli chyba nie. Etiopia. Brak entuzjazmu. Boliwia. Błąd, BŁĄD, widzę, że go tracę, desperacko próbuję Tajlandią. O! Jest cień aprobaty. Ale z Laosem. Znów jesteśmy na pozycji "chyba zwariowałaś?!!!". Jemen. Dezaprobata 100. Haiti? Zimbabwe? Panama...?

Nic, nul, ZERO zrozumienia.

To ja już nie wiem, poddaję się.
Może Ciechocinek...?

poniedziałek, 13 września 2010

bikoz i gat haj

Trzy razy dziennie łykam baterię 5457578 różnokolorowych (acz z przewagą ciepłych odcieni żółci) piguł i tabletek oraz psikam sobie do nosa, usiłując zneutralizować irytujące objawy infekcji wirusowej. Co prawda diagnoza dyferencyjna wykluczyła tak pospolitą przypadłość jak grypa, skłaniając się raczej w kierunku lupusa lub autoagresji, ale ja nie jestem taka głupia, ja doskonale wiem, że to czasami jest wścieklizna, której absolutnie nikt by się nie spodziewał. Albo że pacjent jest w ciąży i złośliwy drugi bliźniak pożera jego wnętrzności. Różnie bywa, nigdy nic nie wiadomo. Zwłaszcza z tym bliźniakiem. Nie wolno tracić czujności.

A wracając do moich wesołych pastylek - trzy czwarte z nich zwierają pseudoefedrynę, część nawet w największych dostępnych na rynku bez recepty dawkach (o którym to fakcie oczywiście doczytałam już po łyknięciu 4 dawek, przed chwilunią). W efekcie jestem na haju i chodzę po ścianach. Do działań niepożądanych zalicza się pobudzenie, bóle głowy, nudności, drgawki, tachykardię, podwyższone ciśnienie tętnicze oraz udar mózgu. Poza tym ostatnim mam absolutnie wszystkie objawy, co do udaru jeszcze nie zdecydowałam. Chociaż udar kojarzy mi się raczej z upałem, więc po namyśle - nie, udar nie. Uf.

Siedzę teraz taka nawalona w pracy i mam niepokojące przeczucie, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Linia rozdzielająca pasy ruchu dziś rano tak zabawnie mi falowała. A piłam tylko syropek, obiecuję. Nic nielegalnego!

czwartek, 9 września 2010

plusy ujemne

Nie zdążyłam się za bardzo stęsknić. Dwa gorące oddechy i znów jest. Ostatnio widziałyśmy się w kwietniu, u nas nic nowego. W ogóle nie trzeba było. I jak to tak, bez zapowiedzi, my tacy niegotowi i nie ma zupełnie nic do herbaty. Może jednak przełożymy to spotkanie na inny termin? Na przykład dwudziesty trzeci grudnia? Co Zima na to?

Wstaję z łóżka rano i zawijam się w szalik, który zdejmuję w locie pod gorący prysznic wieczorem. Nie śpię w szaliku, ale to tylko dlatego, że potrzebuję jakiejś odmiany w życiu, a nie żeby wciąż to samo do zarzygania.

Są plusy.
Pod trzema swetrami człowiek i tak wygląda grubo, więc co za różnica.
Nikt nie oczekuje aktywności fizycznej na świeżym powietrzu i zrywa człowieka się z łóżka w sobotę bladym świtem w celu zażycia wycieczki.
Można leżeć całe wieczory na kanapie i żłopać wino, nawet grzane.
Kozaki są seksowne.
Mniejsze ryzyko uszkodzenia skóry promieniami ufał.
Brak przymusu wystawiania się na widok publiczny w bikini.
Do szczęścia wystarcza wanna wypełniona gorącą wodą (wrrr!).

Starałam się, tak?

poniedziałek, 6 września 2010

już po

No i zaczęło się na dobre, a właściwie skończyło (dobre). Czas włączyć ogrzewanie tyłka w drodze do pracy, zamienić podróżną zimną latte na gorącą herbatę z sokiem malinowym dla podwójnego efektu, a potem powoli zacząć zagrzebywać się w gawrze i nastawić budzik na 1 maja. Szkoda trochę, co?

W ogóle zrobiłam się ostatnio jakaś marudna. I wybredna. Prawidłowość zaobserwowałam: wraz ze spadkiem średniej dobowej temperatury narasta u mnie niechęć do nabywania produktów z niższej półki. Wczoraj na przykład kucnęłam w sklepie przy półce z zimowymi majtkami i nie mogłam wstać. Kolana mi się zastały w pozycji zgiętej i rób, co chcesz. Majtek nie kupiłam, gdyż najwyraźniej nie produkuje się już zimowych majtek. A ja nie lubię, jak mi wieje po nerach, starsi ludzie tak mają.

Zdecydowanie czas wybrać się na tę jogę, co to na nią się wybieram od miesiąca. W jodze ostatnia nadzieja.