środa, 30 czerwca 2010

ciepło, cieplej

Siedzę w pracy i autentycznie mam zaburzenia wzroku i równowagi od tego upału, podejrzewam udar cieplny.
Cały dzień myślę tylko o tym, jak cudownie będzie wreszcie wejść do domu, włączyć klimatyzację na maksa, zjeść na obiad naleśnika z twarożkiem i popić ZIMNYM winem.
W upały uznaję wyłącznie obiady na słodko, TTM?
Lubię lato, nawet bardzo, ale przecież nie w pracy, tak?
Normalnie pocieszają mnie wakacjepeel, ale dziś co, chyba musiałabym zaplanować weekend na Arktyce.
Znikąd ratunku.

niedziela, 27 czerwca 2010

piątek, 25 czerwca 2010

przez łąki, przez pola

Musiałam ochłonąć. Ale już. Matko.

Wczoraj autentycznie popłakałam się ze złości za kierownicą. Przed opluciem przedniej szyby powstrzymała mnie najostatniejsza resztka rozsądku i tylko argumentem, że będę musiała ją potem umyć. Ale mało brakowało.

Droga w tę przebiegła dość spokojnie, mimo ściany deszczu, w którą wjechałam jakiś kwadrans po rozpoczęciu podróży i wyjechałam jakiś kwadrans przed osiągnięciem celu. Dwie godziny wleczenia się trasą krajową jednopasmową za ciężarówkami, gdyż widoczność z pozycji za nie osiągała nawet kabiny kierowcy pojazdu poprzedzającego. Cudnie. Ale nic to, czasu miałam w zapasie (taka rozsądna jestem, o), to się spokojnie turlałam, muzyczka grała, dotarłam do celu z ledwo dziesięciominutowym opóźnieniem, wszystko pod kontrolą.

Ale za to z powrotem.

Wszystko zaczęło się od tego, że mili panowie, z którymi już kończyłam spotkanie, zainteresowali się kurtuazyjnie, jakąż to drogą do nich dotarłam. Przez K? Ależ proszę pani. Ależ skąd. Przez S pani jedzie, bez dwóch zdań. Koniecznie przez S! Przez K, też pomysł. Myślę sobie: czemu nie. Panowie lokalni, nie pierwszej młodości, znaczy chyba znają się na rzeczy, tak? To jadę.

Cóż, szybko się okazało, że moje złorzeczenia względem drogi w tę okazały się grubo przesadzone. Okazało się, że tamta droga to była cud-malina i w ogóle o co mi chodzi. Ta nowa droga, z powrotem, to dopiero, hoho. Nie wiem, kto i kiedy ją projektował, ale najwyraźniej odbywało się to jeszcze w czasach, kiedy koncepcja odprowadzania wody z była mglistym majakiem. O ubytkach (nie mówi się dziury, każdy dentysta Wam to powie) szkoda w ogóle wspominać. Stanowiły właściwie zdecydowaną większość drogi. Tymczasem ściana deszczu systematycznie podwajała swą gęstość. I oczywiście gwóźdź do trumny przybił z hukiem giepees swoją rozczulającą niefrasobliwością, po kolejnej sugestii przejazdu przez lekko tylko podmokłą łączkę poprosiłam go uprzejmie, żeby może jednak lepiej zmilczał. Lepiej dla niego. Szczegóły tej przeprawy litościwie pominę, gdyż mogłyby przyprawić MNM o niepotrzebny zupełnie zawał mięśnia sercowego, a przecież najważniejsze, że dojechałam cała i zdrowa, prawda?

W efekcie nadłożyłam 30 km i 80 minut, a wszystko to, żeby uniknąć "korków" w niespełna dwustutysięcznym K.
Niech żyją skróty.

czwartek, 17 czerwca 2010

no news is good news?

Żyję, żyję, ale co to za życie.
Wstawać trzeba bladym świtem, cały boży dzień haruj człowieku na zakładzie, do domu daleko, nikt z obiadem nie czeka, kapci nie poda, nawet pies ogonem nie merdnie na powitanie, seriale mają przerwę wakacyjną, wino ciepłe, truskawki mało słodkie, mleko do kawy się skończyło, wszystko chuj.
Jeśli dziś czwartek, to od czterech dni nie chce mi się robić.
Jedna pociecha w umówionej na wieczór wódce.
I tak o.

środa, 9 czerwca 2010

trzy lata

I wciąż się jakoś trzymamy ;)



Jeszcze tylko 47 do Złotych Godów, skreślam dni.

na co dzień i od święta

Na co dzień, owszem, żywię się głównie krewetkami, grzankami z łososiem i foie gras, surową rybą, wodorostem oraz serami śmierdzącymi na potęgę, czemu nie. Człowiek głodny, jak świnia, wszystko zeżre. Ale do czasu.

Kiedy przychodzi TEN czas, mówię NIE.
Koniec z tym świństwem z importu.
Przecież wszyscy wiemy, że wcale nie kuchnia chińska jest najlepsza na świecie. Bzdury.

Najlepszy na świecie jest młody ziemniaczek z koperkiem. Jajko sadzone, co się po tym ziemniaczku rozpływa ciepłym żółtkiem. Wiosenna fasolka szparagowa. Kwaśne mleko. A na deser - truskawki ze śmietaną i z cukrem.

I błogość.

No coś cholera musi być w tych smakach dzieciństwa, bo żaden homar mi do pięt nie dorasta ziemniaczkom z jajem sadzonym. Dobrze mówię?

wtorek, 8 czerwca 2010

wszędzie dobrze

No fajnie, fajnie, ale ileż można?
Słońce świeciło jak głupie, nic nie trzeba, człowiek snuje się tak bez sensu całymi dniami i nie wie, co ze sobą zrobić, spożywa alkohol w godzinach przedpołudniowych i inne posiłki w godzinach każdych, żołądek świruje od obcej flory, skóra się maceruje od moczenia się w basenie i wysusza od słonej morskiej wody, zmarchy od ultrafioletu rosną w oczach, oczy już bolą od czytania literatury wakacyjnej, a mózg domaga się czegoś pożywniejszego niż łatwostrawna papka, no i własnego łóżka brak.

Także bardzo dobrze się składa, że już jesteśmy w domu.

Radosny ten stan zamierzam uczcić wykonaniem w dniu jutrzejszym dwunastu prań (nie, nie na tarze, nie jestem AŻ TAK szczęśliwa), wyprawą na rynek po sprawunki, które będą wszystkim tylko nie piwem, frytkami i pizzą oraz własnoręcznym przygotowaniem schabowego, ziemniaczków z koperkiem i zielonej sałaty ze śmietaną. Nawiasem mówiąc, będzie to mój schabowy debiut, nie pogardzę zatem dobrą radą i pozytywnymi fluidkami.