środa, 31 marca 2010

size does matter

Z ekstremalnych doświadczeń motoryzacyjnych: 300 km przejechanych samochodem dwuosobowym. Ja wiem, czy on taki smart? Owszem, parkuje to-to całkiem zgrabnie, przy parkowaniu równoległym zawsze brakowało mi opcji jazdy w bok, a tu proszę, przy tych gabarytach można stanąć w poprzek i nic nie wystaje. I to chyba byłoby na tyle, więcej zalet nie stwierdzono.

Najzabawniej jest na autostradzie, kiedy osiągnąwszy (nie bez wysiłku!) maksymalną dozwoloną przepisami prędkość, czujemy się niemalże jak za sterami małej (!) awionetki - każdy silniejszy podmuch wiatru grozi zboczeniem z obranego kursu. Bezcenna jest również świadomość, że przednia strefa zgniotu kończy się gdzieś na wysokości naszego kręgosłupa, a tylna strefa zgniotu - mniej więcej na wysokości naszego kręgosłupa. O ile oczywiście mamy w sobie niezbędny luz życiowy i niezachwiany optymizm, bo jeśli nie, to powiedzmy sobie szczerze - to jest po prostu jedna wielka strefa zgniotu, w razie kolizji autko pewnie skompresuje się w zgrabną harmonijkę, która po złożeniu nie zajmie więcej niż 23 centymetry grubości. W końcu nie po to armia inżynierów pracowała nad kompaktacją, żeby teraz nadmiernie eksploatować przestrzeń złomowisk, tak? Wrażenie lotnicze pogłębia poziom decybeli wewnątrz, który sprawia, że po kwadransie łeb nam pęka. Dziwię się, że nie dali takich fajnych słuchawek w komplecie.

I tak skończyła się moja fascynacja małymi autami.
Następnym razem poproszę co najmniej o dodża, kit tam z parkingiem, chrzanić ekologię, bardziej cenię sobie własną integralność korporalną. O, taka ze mnie świnia.

sobota, 27 marca 2010

sierra lima oskar

Nic do mnie nie mówcie, bo chce mi się rzygać.
Próbuję zapchać żołądek kanapką, grzybkami, herbatą z sokiem malinowym, karkówką z ziemniaczkami, ajranem.
I nic.
Im bardziej jem, tym bardziej mi się podnosi.
W sumie jest to logiczne, aczkolwiek instynkt każe mi jeść dalej - może on też zwariował do kompletu z błędnikiem?

Bo wiecie, w błędniku jest taki płyn i im bardziej jest on lepki, tym wolniej spływa z tych włosków, które jak są oblepione tym płynem, to chce się nam rzygać.
Taką to cenną wiedzę przekazał nam dziś jeden bardzo mądry pilot.

Oraz że należało przed zjeść kisiel.
Bo kisiel smakuje tak samo w dwie strony.
Cudne.

No i wygląda na to, że tera trzeba będzie skądś wytrzasnąć milionpińcet, bo koniecznie absolutnie musimy zrobić prawo jazdy, żeby móc sobie podskoczyć potem na rybkę do Sopotu w jedyne dwie godzinki.

Tylko czy to warto?
Jak smakuje rybka w drugą stronę, ktoś wie?

środa, 24 marca 2010

ciepło zimno

Osobiście posiadam dwa tryby pracy: zapierdalanie na maksa i opierdalanie się na maksa. Opcji pośrednich brak.

Ponieważ aktualnie operuję w trybie pierwszym, to zasadniczo moje dni niczym się od siebie nie różnią: zapierdol - stajnia - serial - spanie.
Chyba że jest poniedziałek, bo w poniedziałek konie mają wolne, to wtedy: zapierdol - serial - spanie.

I tak w koło.
Także wybaczcie, ale nie bardzo jest o czym.

niedziela, 21 marca 2010

only if you belive it is

Jak wieczorne wyjście do kina na film od lat 10 zakończyć o 3 rano w klubie tańcząc na przemian do zasadzimy ziarno i chałup? Wbrew pozorom - zupełnie prosto. Otóż.

Po pierwsze - nic nie planujemy. Wiadomo bowiem powszechnie, że planowane wyjścia zazwyczaj bywają mniej udane od tych spontanicznych, a poza tym mamy dziś bad hair day i wiadomo - NIGDZIE NIE IDZIEMY. Z takim nastawieniem to faktycznie, więc nie należy się nastawiać.

Po drugie - ale jednak coś tam podświadomie antycypujemy, nie zakładając na siebie sweterka z golfem w romby ani wełnianej spódnicy do kostek, intuicyjnie wybieramy raczej strój bardziej do ludzi, myjemy też tę głowę, choć się nam nie chce (a przecież w kinie i tak będzie ciemno?) i wykonujemy makijaż, choć jak wyżej.

Po trzecie - poza ukochanym mężem zabieramy do tegoż kina przyjaciół, co to wiadomo, że zawsze któryś zaintonuje przeniesienie wieczoru w bardziej dorosłe klimaty. W naszym przypadku jednak nieco częściej (ca. 99,99% przypadków) rolę tę przyjmuje raczej KTÓRAŚ, ale przecież nie jesteśmy szowinistką. Niech i tak będzie.

Po czwarte - pozwalamy luźno rzuconemu pomysłowi rozlać się swobodnie, czekamy, czy ktoś pomysł podchwyci, nie chcemy przecież być inicjatorem wyjścia, bo przecież właściwie to same nie jesteśmy do niego przekonane i żeby nie było na nas, ale będziemy chyba dobrą koleżanką, nie będziemy takie i ostatecznie damy się na mówić.

Po piąte - odprawiamy ukochanego męża całuskiem w czółko na dobranoc do domu. I tu UWAGA! Jeśli tylko możemy, to odprawiamy go wraz z należącymi do nas pojazdami mechanicznym. Niestety, ten punkt planu zawiódł dziś na całej linii - ale okazało się, że jakimś cudem (sometimes I think of six impossible things before breakfast) wieczór o czystej wodzie (jak zwierzę!) nie musi oznaczać kompletnej porażki.

I dalej z górki - wybieramy miejsce, do którego udamy się w doborowym towarzystwie i później to już dowolnie. Można na przykład, jak autorka niniejszego poradnika, tańczyć do wyżej wspomnianego ziarna i chałup. A można robić zupełnie co innego zupełnie gdzie indziej i zupełnie inaczej, jak kto woli.

Najważniejsze, żebyśmy wracając do domu miały poczucie, że jeszcze nie jesteśmy takie ostatnie i gdyby tylko nam się chciało, to hoho. Nic nie jest niemożliwe. I z tym poczuciem wracamy grzecznie do ciepłego domku, włazimy pod kołdrę i zasypiamy.

czwartek, 18 marca 2010

r u ready?

No dobra, teraz serio.
Proszę mi tu zaraz odpowiedzieć, TYLKO SZCZERZE!, czy jesteście gotowi na mój powrót?

Bo niby mam bilet na dziś wieczór, ale wiecie, tutaj pomykam w sweterku z krótkimi rękawkami i bez skarpetek, z okularami słonecznymi na nosie. I żebyśmy się dobrze zrozumieli - jestem w pełni władz umysłowych, nikt nie wytyka mnie palcami.

Także wiecie. Jedno słowo i przebukowuję na lipiec.

Więc jak będzie?
Mogę już wracać, czy jeszcze chwilę poczekać?

środa, 17 marca 2010

protest w sprawie

Nic mnie tak nie przygnębia, jak nakrętka na butelce wina. Niech już byłby nawet ten beznadziejny nowomodny szklany korek - ale nakrętka? Z gwintem?? No proszę Was.

Człowiek bierze taką butelkę do ręki, przekręca tę cholerną nakrętkę i pozostaje już tylko sobie golnąć - ot zwyczajnie i po prostu, jak jakąś (tfu!) mineralkę codzienną inny soksprawdziwychowoców. A gdzie romantyzm? Gdzie klasa, wdzięk i szyk? Gdzie, ja się pytam, do cholery, podział się korek???

Doprawdy, świat się kończy.
Ja rozumiem tiwidinery, rozumiem nazywanie restauracją budy z frytkami, rozumiem polewę z papierka, rozumiem placki ziemniaczane w proszku nawet, ale wina z nakrętką nie rozumiem i nie zrozumiem. I nic mnie nie obchodzi choroba korkowa.

Człowiek musi mieć jakiś fundament, coś, na czym może się oprzeć, i żeby to było trwałe i pewne, tak? To jak ja mam się czuć, jak mi się korek wyrywa spod stóp?

Nic dziwnego, że tracę pion.

mornin's here


poniedziałek, 15 marca 2010

blue in bru

Gdybym miała mieszkać gdzieś indziej, to chyba właśnie tu. Bo właściwie mają tu wszystko, co trzeba i jak trzeba. Normalnie nawet ja nie mam się do czego przyczepić.

No może troszeczkę do faktu, że włączanie świateł mijania uznaje się tutaj za zbytek. Tak, w nocy też. Bo przecież wszystkie drogi to autostrady, a wszystkie autostrady są jasno oświetlone - więc o co cho? Ale wyhamowałam jakoś, więc luz.

Po pierwsze - jedzenie mają tu bez zarzutu. Zwłaszcza owoce morza. I czekoladę. I wafle. Już nawet mogę im wybaczyć ten majonez wszędzie. Alkohole też niezgorsze. Jak wiadomo, jest to warunek konieczny rozbudzenia mojej miłości do miejsca, a często również i wystarczający. Ale to nie wszystko.

Po drugie - wszyscy są mili! Ja nie wiem, ale ktoś będzie żałował tych wszystkich uśmiechów jak przyjdzie do rachunku za korekcję zmarszczek mimicznych. Chyba że chirurgia plastyczna jest tu objęta pakietem świadczeń podstawowych? Muszę sprawdzić, bo jeśli tak, to bez zbędnych ceregieli wchodzę w to na pełnej.

Po trzecie - te ich drogi. OMG. Każdy odcinek drogi składa się w 96% z autostrady, więc średnia prędkość na całej trasie wynosi 118 km/h. Tak to nawet ja mogę podróżować.

Po czwarte - te ich okna od podłogi do sufitu, żadnych (tfu!) firanek, achh! Po co komu telewizor, jak wszyscy sąsiedzi takie mają?

Klimat też całkiem całkiem. Owszem, jest wiosna. Nie żebym się zbytnio ekscytowała tym faktem, ale dziś zostawiłam płaszcz w samochodzie oraz rozważałam przez moment brodzenie po kostki w fontannie. Z tym, że nie przesadzajmy, też mi atrakcja, wiosna! My też KIEDYŚ będziemy mieć wiosnę, tak? TAK??

Jak podsłuchałam przypadkowo po wylądowaniu komentarz jednego takiego współpasażera "niby tylko dwie godziny lotu, a pięćset lat różnicy w rozwoju cywilizacji". I choć polska moja dusza się buntuje, to trudno nie przyznać, że coś w tym jest.

Jest tylko jeden problem.

Daleko stąd do domu.

niedziela, 14 marca 2010

zennn

Dziś jest bardzo specjalny dzień. Wyjątkowe święto. Bo dziś mija okrągłe pięć miesięcy, od kiedy jesteśmy razem. Ja i zima. Piękny związek. Zaczynam wierzyć, że to jest TO i że ona zostanie ze mną już do końca. Mojego lub jej.

Tym razem powstrzymam się przed cisnącą się na usta kurwą.
Będę jako ten kwiat lotosu na tafli.

A zakład?

czwartek, 11 marca 2010

kosmos

Stoję sobie rano w kolejce (bułki i ser żółty), sklep spożywczy przyzakładowy, godzina może nie najwcześniejsza, ale do trzynastej to jeszcze hoho. Stoję sobie i skupiam się na utrzymaniu pozycji mniej więcej pionowej, powiek w górze, kurczowo usiłuję łapać się strzępków świeżo nabytej przytomności, nie osunąć się w sen, nie mieć złudzeń, nie ziewać. Wiadomo.

Przede mną stoi człowiek (zrozumiałe), z wyglądu całkiem zwyczajny, niestary, przyjemna tweedowa marynarka, czyste buty, czyste paznokcie, nie ma się do czego przyczepić. Normany taki, nawet przystojny jak spojrzeć pod odpowiednim kątem. Sympatyczny z twarzy, mógłby być naszym kolegą ze studiów albo sąsiadem z naprzeciwka.

I oto na człowieka przychodzi jego kolej, uśmiecha się uroczo do ekspedientki i mówi "dla mnie ćwiartka".

- Jakiej? - Wszystko jedno. - Żołądkowa...? - Może być.

Płaci, wychodzi.

Kurtyna.

Kosmos.
To tak można??
Dlaczego nikt mi nie powiedział, że można?
PRZED TRZYNASTĄ???

I tak sobie siedzę i myślę, jak ja bardzo nie poznaję się na ludziach, przynajmniej na pierwszy rzut. Że niby nic, a tu proszę - żołądkowa przed dziewiątą bez skrępowania, rzecz zwyczajna jak dla mnie bułki i gouda. Na dobry dzień.

Ciekawe, czy wypił ją po drodze, czy może dotarł do domu. Chyba raczej po drodze, bo po co inaczej brałby ćwiartkę, nie? Do domu to chyba raczej połówkę, można przecież schować na później.

W takich chwilach dochodzę do wniosku, że jestem nudna jak flaki z olejem, nawet bez pięćdziesiątki w zestawie. Oraz że pełnia życia pozostaje niedoścignionym króliczkiem, choćbym nie wiem ile wina wypiła - bo czy to się właściwie w ogóle liczy, ale TAK NAPRAWDĘ, jeśli spożywamy alkohol po 18? Nuda, panie dzieju. Po 18 to wszyscy spożywają. Spożyć przed 9, o, to jest COŚ!

Czy to ja oszalałam, czy świat...?

poniedziałek, 8 marca 2010

it's better to be

over the hill, than burried under it! ;)


Happy Birthday Grandpa!

niedziela, 7 marca 2010

zmarzlina

Mamy taką małą tradycję z MNM, że w okolicach dnia kobiet rozpoczynamy sezon wyjazdowy, najchętniej w kierunku południowym. Bo wiadomo, wiosna wiosną, a przezorny zawsze ubezpieczony. Jednakowoż w tym roku najwraźniej za krótko jechaliśmy. Bo jak wytłumaczyć to, że przez całą tegoroczną pol(arną)ską zimę w nie zhańbiłam się czapką, a wczoraj odmarzły mi uszy??

Z pewnym takim rozrzewnieniem wspominam ubiegłoroczny DK, kiedy to spożywaliśmy surowe produkty spożywcze siedząc wprost na trawie, a słońce grzało jak głupie. W tym roku owszem, z tym, że trawa pod grubą warstwą białego gówna, a słońce pod grubą zasłoną białego gówna. Wobec powyższego produkty spożywamy wyłącznie w maksymalnej dostępnej temperaturze oraz stężeniu, koniecznie w bezpośrednim sąsiedztwie ognia i chętniej jednak we wnętrzach.

Na rynku staromiejskim, jak to na rynku staromiejskim od setek lat, wielojęzyczny gwar. Docierające do naszych uszu strzępki rozmów w językach zachodnioeuropejskich ("fucking freezing", "saw a twenty-centimeter snowflake") wyrażają z grubsza to, co sami wyrazilibyśmy słowami, gdyby nie obawa przed odmrożeniami. Zasadniczo od lat porozumiewamy się z MNM raczej bez słów (co może dawać mylne wrażenie, że NIE MAMY O CZYM ROZMAWIAĆ), więc szybka wymiana spojrzeń, podnosimy kołnierze i udajemy się krokiem przyspieszonym do najbliższej winiarni, gdzie powoli odzyskujemy czucie w policzkach gdzieś w połowie drugiej szklanki varenego wina.

Ale nie żebym narzekała! O nienienie. Co to, to nie ja.
Bo tak po prawdzie, to pięknie tu, karmią całkiem dobrze, poją niezgorzej i dają najlepsze tajskie masaże na świecie. I mają wannę!!! No i, last but not least, nie zapominajmy, że sama się tu pchałam, więc jest BOSKO i tego się będę trzymać.

sobota, 6 marca 2010

krtek i hranolki

Znów mnie nie ma, bo jestem gdzie indziej.
Wszystko fajnie, tylko mają tu na lekki deficyt słońca i samogłosek.
Oraz krtka. Cóż. Każdemu takich bohaterów, na jakich zasługuje.

piątek, 5 marca 2010

u r what u eat

Miałam (Ci ja) takie silne postanowienie, że się będę zdrowo odżywiać od teraz, powzięłam je jakieś trzy dni temu. I co? I w ciągu ostatnich 20 godzin zjadłam półtorej princessy, jedno wino półsłodkie, trzy (I TEGO SIĘ BĘDĘ TRZYMAĆ!) kawałki boskiego ciasta kokosowego, jeden plusz magnez oraz jedną kawę z mlekiem od makdonalda, więcej grzechów nie pamiętam. I nie zapowiada się wcale, żeby miało być lepiej, przecież nie będę jeść zdrowo w weekend, k'mon. Ktoś ma na zbyciu wątrobę zero-minus z_małym_przebiegiem_bezwypadkową_pierwszy_właściciel_niesprowadzaną? Biorę od ręki.

Też tak macie, że jak Was boli brzuch od przejedzenia, to głupi system nerwowy potrafi pomylić to z głodem i wysyła nieznoszący sprzeciwu impuls "JEŚĆ!" w trybie ciągłym narastającym? Czy to tylko mnie się tam coś w środku popsuło w systemie?

Coś bym zjadła.

środa, 3 marca 2010

co to ma być??

Za oknem...?
Co to niby ma być - żarcik taki??
Wyborny, doprawdy. Przezabawny.
Z tym, że ja nie mam za bardzo czasu na wygłupy, zarobiona jestem.
Także ten.

poniedziałek, 1 marca 2010

in vino veritas

No dobra, czas spojrzeć prawdzie w oczy. Nie był to kulturalny wieczorek towarzyski przy lampce wina, choć długo broniłam się przed dostrzeżeniem tego oczywistego faktu. Przy czwartej butelce prawda przejechała mi brzytwą po oczach zrywając misternie podtrzymywany woal pozorów - oto skułam się (ZNÓW!!!) do nieprzytomności z taką jedną przyszłą_panią_burmustrz. Właściwie to jak zwykle, trudno zaprzeczyć. Może to dlatego, że za rzadko się widzimy i usiłujemy nadrobić ten cały niewypity na co dzień alkohol? A może po prostu, jak pewnie myśleli sobie nasi mężowie, patrząc na tę scenę z rosnącym z każdą "lampką" pomieszaniem politowania z przerażeniem (wszystko na "p", ciekawe), wyłazi z nas nasza prawdziwa pijacka natura. Nie potwierdzam i nie zaprzeczam.

Dodatkowo, w alkoholowym widzie dokonałyśmy wczoraj rezerwacji hotelu nad ciepłym morzem (korzystając z uprzejmości jej męża - czego nijak nie mogę zrozumieć - dlaczego on nam tę kartę udostępnił? może też się skuł niepostrzeżenie??), więc postanowione i przyklepane - będziemy nadrabiać niedostatki w towarzyskich kontaktach hurtem, przy pomocy alkoholi lokalnych. Na wieść o czym moja wątroba jęknęła przeciągle, a boleściwie. Ale od czego wynaleziono esenciale_forte, prawda. Idę poszukać na All, czas zacząć gromadzić zapasy.

I gdyby nie młot pneumatyczny, co to mi dziś usiłuje rozłupać czaszkę od środka, to z całą pewnością świergotałabym już w amoku szczęścia - gdyż albowiem - za oknem WIOSNA!!! Pięknie jest, co? Idźcie koniecznie na spacer, ja dołączę jutro, jak tylko minie mi światłowstręt.